Nie są dochodowe ani spektakularne. Kolekcjonerzy tworzą muzea prywatne w ciasnocie, kurzu i mimo wszystko Antoni Benedykt Łukaszewicz, inspektor na emeryturze, pół życia spędził na szukaniu. Za PRL służbowo jeździł po wsiach. Wchodził na podwórko i rozglądał się: co w stodole, co w obejściu. Koledzy się podśmiewali: „Ten Benek to jest zakręcony, coś tam znowu zbiera”. Ludzie o retro, vintage i etno jeszcze nie słyszeli. Stare naczynia, cegielnia na kołach, kołowrót, maszyny singery. Chętnie sprzedawali „za flaszkę czy niewielki pieniądz”. Żona – co miała zrobić? Mąż nie włóczył się nigdzie, nie pił, niech ma tę swoją pasję. Żeby zadowolona była, to nie bardzo. Wydawał pieniądze, nie miał czasu dla rodziny, a ona miejsca w chałupie. Tylko ścieżki między starociami – przez piwnicę, przez strych, do szopy. Dziś Galeria Kujawska Antoniego i Haliny Łukaszewiczów, zbiór pamiątek kultury kujawskiej XIX i XX w., zajmuje cztery kondygnacje zabytkowego młyna. Czynne od wiosny do jesieni, otwierane na żądanie. Można dotykać, zobaczyć, jak działa to, co w niejednej chałupie jeszcze niedawno poniewierało się na strychu. Muzealny urodzaj Tylko na Mazowszu i Kujawach takich miejsc jest kilkadziesiąt. Większość stanowią zbiory nieformalne z punktu widzenia prawa. Lwia część zbiorów nie jest skatalogowana. Zdaniem historyków, jeśli jest wśród nich coś wartościowego – niszczeje. Muzea prywatne rzadko mają środki na konserwację i opiekę specjalistów. – Jeśli chcielibyśmy się przyjrzeć, jak te ośrodki rekonstruują prawdę historyczną, to są to raczej przekształcone przez współczesny umysł wyobrażenia o przeszłości – mówi etnolog Jacek Żukowski z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. – Ale miejsca te mają ogromny potencjał społeczno-kulturowy. Fundacja Ari Ari zajmuje się badaniami kolekcji prywatnych i społecznych od 2012 r., właśnie ze względu na ich potencjał kulturotwórczy. – Obserwujemy w Polsce zmianę w praktykowaniu kultury – mówi Longin Graczyk, prezes fundacji. – To błyskawicznie przyrastająca liczba samodzielnych, często jednoosobowych przedsięwzięć. Stanowią wyraźną opozycję wobec instytucji publicznych i ujawniają, że odejście od jednorodnego modelu organizowania kultury i zarządzania nią stało się faktem. Muzeum Diabła Polskiego Przedpiekle jest najstarszym i zarazem jedynym zbiorem prywatnym wpisanym do ewidencji instytucji muzealnych w Polsce. To również największa kolekcja, zaraz po tej w Kownie, prezentująca wizerunki diabła w Europie. Mieści się w bloku na warszawskim Służewie. Do muzeum Wiktoryna Grąbczewskiego nie ma drogowskazów, nie ma ono też szyldu, choć można je odnaleźć w internecie, nakręcono o nim film dokumentalny, a dawniej Grąbczewski udzielał się w mediach i w świecie muzealników. Dziś się nie promuje. Ma 88 lat i jest zmęczony. Ale przyjmuje wszystkich, którzy chcą zobaczyć jego zbiory. – Trafił się, trudno, trzeba przyjąć – mówi o zwiedzających. Przestrzeń mieszkalną od Przedpiekla oddziela krata z wizerunkiem biesa. Przed wejściem Wiktoryn mocno stuka w zamknięte drzwi, by diabły ustawiły się na swoich miejscach. Goście potrząsają za rękę wykutego z żelaza diabła o imieniu Kordek. Siadają na pieńkach dookoła ławy, a Wiktoryn opowiada. – Nie piję, nie palę, jedyna moja słabość: diabły. Jakbym miał pieniądze, toby poszły na diabły, ale ja przeważnie chodzę bez pieniędzy. Dom bym puścił. Pani nie wyobraża sobie, co to jest. Pochodzi z Łęczycy. Tu, na zamku, według legendy, żył diabeł Boruta. Od przedwojennych czasów w twierdzy znajduje się jego muzeum. W liceum polonistka wysyłała chłopaków, by jeździli po wsiach i odbierali zabytki przywłaszczone przez chłopów w trakcie wojny. Od tej pory minęło 40 lat, a Wiktoryn dalej je kolekcjonuje. Już na poczet własnych zbiorów zgromadził niemal tysiąc eksponatów. Były prezentowane w warszawskim Muzeum Etnograficznym, w Paryżu, Moskwie, Sofii i Londynie. Zbiór Grąbczewskiego to głównie rzeźby i obrazy. Większość stanowią diabły powojenne, ale jest sporo XIX-wiecznych, zdarzają się starsze. Gdy Wiktoryn pokazuje XIV-wieczną płaskorzeźbę, teatralnie zawiesza głos. Co cenniejszych eksponatów nie pozwala dotykać. Diabeł z teatru kukiełkowego przywieziony przez szwagra z obozu Auschwitz ma nad sobą foliowy baldachim chroniący przed dotykiem niepowołanych. Kolekcja Wiktoryna Grąbczewskiego jest jedną z nielicznych, w których każdy element ma numer, rubrykę, skąd się wziął, od kogo został kupiony, jakie przeszedł naprawy. To taka książeczka zdrowia. – Jak raz dałem do profesjonalnej reperacji, to z powrotem dostałem anioła –










