Komu dyplom, komu

Komu dyplom, komu

Czy uczelniane sito gubi diamenty? Czy progi wyższych uczelni są dziś niedostępne dla dużej grupy młodych Polaków? Ilu bardzo utalentowanych, acz biednych absolwentów szkół średnich nie kontynuuje nauki, bo zwyczajnie nie ma za co? I nie może nawet marzyć o tym, że kiedyś na pełnej sali zaśpiewa „Gaudeamus”. Problem bezsprzecznie jest. Mówią o tym zarówno sami zainteresowani, jak i ich niedoszli nauczyciele oraz rektorzy uczelni. Znane są też sposoby pomocy tym, których na drodze do dyplomu zatrzymuje brak pieniędzy. Stypendia, kredyty i bezpłatne – dosłownie, a nie deklaratywnie – studia. Jednym słowem, pomoc państwa. Znowu państwo ma sięgać do kieszeni podatnika – powie ktoś z licznego grona czcicieli wolnego rynku. Ich zdaniem, rynek usług edukacyjnych jest takim samym rynkiem jak wszystkie inne. Nieprawdziwe i bałamutne są takie opinie. Dlaczego? Przecież w ostatniej dekadzie doszło w Polsce do prawdziwej rewolucji edukacyjnej. W jej efekcie trzykrotnie wzrosła liczba studentów, bardzo rozwinęły działalność uczelnie państwowe, a samych uczelni niepublicznych powstało ponad 240. Tak rozbudowany system ma swoje zalety, ale nie brak też w nim mankamentów. Bezsprzeczny sukces to imponujący wzrost liczby studentów oraz aktywność wielu środowisk i miejscowości, które uruchomiły własne uczelnie. Wzrosły też

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2002, 40/2002

Kategorie: Felietony, Jerzy Domański