Kongo spływa krwią

Kongo spływa krwią

Bojownicy zwaśnionych plemion masakrują kobiety i dzieci „Przedsionek piekła”, pisze niemiecki „Der Spiegel”. „Najgorsza ze wszystkich wojen”, głosi brytyjski „The Guardian”. „Krwawe orgie”, bije na alarm szwajcarska „Neue Zürcher Zeitung”. „Co robiłeś podczas afrykańskiego holokaustu?”, pyta „New York Times”. Podczas gdy międzynarodowa opinia publiczna zajęta jest sprawami Iraku, w kongijskiej prowincji Ituri dochodzi do przerażających masakr graniczących z ludobójstwem. Według ocen organizacji humanitarnej International Rescue Committee, w wojnach, które od 1998 r. wstrząsają Demokratyczną Republiką Konga (DRC), straciło życie w walkach lub na skutek głodu i epidemii od 3 do 4,7 mln ludzi. W żadnym innym konflikcie od czasu II wojny światowej nie było tak potwornych strat. W tym ogromnym afrykańskim kraju gwałtowną śmiercią zginęło znacznie więcej osób niż w rzeziach na Bałkanach, w Afganistanie i obu wojnach w Iraku razem. Ostatnio dantejskie sceny działy się w Buni, 320-tysięcznej stolicy prowincji Ituri położonej w północno-wschodnim „rogu” republiki. Bojownicy ze zwaśnionych plemion Hema i Lendu stoczyli tu ze sobą zacięty bój. Zwycięzcy masakrowali cywilów, rąbali na kawałki maczetami kobiety i dzieci. „Widzieliśmy ludzi z poderżniętymi gardłami i rozprutymi brzuchami, ciała, z których wyrwano serca, wątroby i płuca. Gdyby coś takiego zdarzyło się przed kamerami zagranicznych dziennikarzy, świat doznałby szoku”, opowiada Japhet M’Balissaga, 25-letni student uniwersytetu. Niektórzy z morderców wycinali swym ofiarom organy wewnętrzne i pożerali je na surowo. Inni owijali sobie głowy dymiącymi jeszcze jelitami i z dumą kroczyli przez dżunglę. Jak powiedział Joseph Deneckere, belgijski ksiądz pracujący w Kongu od ponad 30 lat, według miejscowych przesądów i wierzeń magicznych taki makabryczny strój chroni przed złymi duchami. Największe okrucieństwo przejawiały pijane, odurzone narkotykami, wiecznie głodne dzieci żołnierze. 14-letni Singoma Mapasa nałożył na rękę kilkanaście zegarków, które zdarł z trupów lub zrabował. Zapytany, dlaczego walczy, odrzekł: „Lendu zabili moich rodziców. Jeśli nie będę wojownikiem, jak przeżyję?”. Młodociani żołnierze i tak wegetują w nędzy. Niektórzy przyznają, że uprawiają kanibalizm, aby nie umrzeć z głodu. Najnowszy paroksyzm przemocy w Ituri rozpoczął się 7 maja, gdy z tego regionu zaczęło się wycofywać ponad 6 tys. żołnierzy armii ugandyjskiej. Odchodząc, sprzedali swą artylerię „wojownikom” Patriotycznej Unii Kongijskiej, organizacji ludu Hema, dozbroili przy tym także bandy pospolitych rzezimieszków, których w marcu sami usunęli z Buni. Ale żołnierze Ugandy zaopatrzyli w broń także bojówkarzy Lendu. Członkowie tego plemienia trudnią się przeważnie rolnictwem i od dziesięcioleci uwikłani są w spory o wodę i ziemię z sąsiadami z pasterskiego ludu Hema, stanowiącego wprawdzie w Ituri mniejszość, ale uważanego za bogatszy. Hema, długo faworyzowani przez europejskich kolonizatorów, podobnie jak Tutsi w sąsiedniej Rwandzie uważają się za „rasę panów”. Kiedy oddziały ugandyjskie odeszły, powstała niebezpieczna próżnia polityczna. Usiłował ją zapełnić centralny rząd w Kinszasie, wysyłając do Ituri 600 policjantów. Ci natychmiast sprzedali swą broń bojówkarzom Lendu i zamknęli się w koszarach urugwajskiego batalionu sił pokojowych Narodów Zjednoczonych MONUC. Zakłopotane władze przysłały ministra ds. humanitarnych z walizką pieniędzy. Rząd prezydenta Josepha Kabili liczył, że gotówka nakłoni zwaśnionych bojówkarzy do zachowania spokoju. Ale także minister niczego nie wskórał – wstrząśnięty tym, co zobaczył, zachorował na serce i również szukał schronienia u urugwajskich żołnierzy. Bunię najpierw wzięli szturmem milicjanci Lendu, wybijając bezlitośnie przeciwników. Potem miasto odbili bojówkarze Hema, którzy wzięli krwawy odwet. Dzieci żołnierze, niekiedy w damskich perukach, w pantoflach na wysokich obcasach, z kałasznikowami, mordowały nie tylko Lendu, ale także ludzi z innych plemion, aby odebrać im skromny dobytek – garnki, kociołki i łyżki. Katolicki misjonarz Jan Mol pobiegł sprowadzić na pomoc błękitne hełmy. Po długich namowach kilku uzbrojonych po zęby urugwajskich żołnierzy odważyło się wyjść zza zasieków z drutu kolczastego, ale przybyli za późno. Dwaj inni misjonarze, Aime Ndjabu i Francois Mateso, leżeli już w kałuży krwi, podziurawieni kulami z broni automatycznej i porąbani maczetami. Nad zwłokami tańczyli młodociani wojownicy, krzycząc: „Zabijemy wszystkich naszych wrogów!”. Inni obcinali swym ofiarom genitalia i wyrywali z trupów kości, aby zrobić z nich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 23/2003

Kategorie: Świat