Konklawe nad East River

Konklawe nad East River

Na czele ONZ stanie Koreańczyk Ban Ki-moon. Jest lubiany w Waszyngtonie i Pekinie, a Moskwa patrzy nań bez alergii

Korespondencja z Nowego Jorku

W siedzibie organizacji Narodów Zjednoczonych nad East River w Nowym Jorku napięcie opada i słychać: Causa finita. Jest to zwięzła odpowiedź na pytanie, czy znany jest już następca sekretarza generalnego Kofiego Annana. Na kolejne pytanie, kto nim będzie, odpowiedź brzmi: Ban Ki-moon, obecny szef dyplomacji Republiki Korei, zwanej potocznie Koreą Południową.
Juliana Jeon, odpowiadająca w ambasadzie Republiki Korei przy ONZ za sprawy medialne, jest w związku z tym prawdopodobnie najbardziej zajętą osobą nad East River. Żurnaliści domagają się od niej „wszystkiego, co ma” na temat jej ministra, a od poniedziałku, 9 października br. – wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi – sekretarza generalnego. Juliana znosi to dzielnie, a z jej przychylności korzystamy i my.

Niebieskie przegrywa…
Radzie Bezpieczeństwa ONZ przewodniczy w październiku Kenzo Oshima, ambasador Japonii, i to on pokieruje konklawe nad East River, które wybierze Koreańczyka. Konklawe to tym się m.in. różni od watykańskiego, że już przed oficjalnym głosowaniem wiadomo, jaki przyniesie wynik.
Oshima, zdecydowanie przejęty swoją rolą, powiedział dziennikarzom, w tym korespondentowi „Przeglądu”, że głosowanie nad wyborem nowego sekretarza będzie najważniejszym punktem październikowego kalendarza Rady Bezpieczeństwa. Zaraz potem, że ustala on termin tego aktu na najbliższy poniedziałek rano, tak aby po obiedzie mogło się odbyć głosowanie Zgromadzenia Ogólnego w pełnym 192-osobowym składzie. Zakończenie procedury elekcyjnej w ciągu jednego dnia zawarowane jest zresztą przepisami ONZ.
Po czterech nieformalnych głosowaniach Rady Bezpieczeństwa stawka kandydatów zmalała do pięciu osób. A było to tak. Wszystkich 15 członków Rady Bezpieczeństwa otrzymało białe karty do głosowania, na których zakreślało się jedną z trzech opcji: „popieram”, „nie popieram” i „nie mam opinii”. Pięciu stałych członków – USA, Wielka Brytania, Francja, Rosja i Chiny – otrzymało ponadto specjalne niebieskie karty do wyrażania weta. Łatwo rzucająca się w oczy obecność choćby jednego takiego kartonika w naczyniu z głosami w zasadzie przesądza o tym, że można ich już nie liczyć – żaden kandydat nie może być zawetowany przez któregokolwiek z Wielkiej Piątki. Ona głosuje jawnie, dla reszty członków rady (kadencyjnych) głosowanie jest tajne.
Ban Ki-Moon uzyskał 14 głosów poparcia oraz jeden „brak opinii”. Wobec każdego z pozostałych kandydatów zostało zgłoszone przynajmniej jedno weto. W tym gronie znaleźli się Shashi Tharoor z Indii, zastępca sekretarza generalnego ONZ ds. informacji publicznej, prywatnie uroczy, kontaktowy człowiek, intelektualista i przyjaciel Polski (dziesięć głosów poparcia, trzy przeciwne, w tym weto), oraz prezydent Łotwy, pani Vaira Vike-Freiberga (pięć głosów za i sześć przeciw, w tym dwa weta, oraz cztery wstrzymujące się). Wicepremier Tajlandii, absolwent najlepszych uczelni amerykańskich i brytyjskich oraz mistrz… badmintona, Surakiart Sathirathai, były minister finansów Afganistanu, Aszraf Ghani, oraz jordański książę Zeid al-Hussein, ambasadorujący w imieniu swego kraju przy ONZ, uzyskali wyniki daleko gorsze.
Wcześniej, ku ogromnemu zaskoczeniu, zrezygnował uważany za faworyta wyścigu przedstawiciel Sri Lanki, Jayantha Dhanapala, wieloletni zastępca sekretarza generalnego i naturalny – wydawałoby się – następca Annana. W dodatku prowadzący bardzo profesjonalny lobbing przy pomocy najlepszych amerykańskich speców od PR. Jak można usłyszeć w kuluarach ONZ, dał sobie spokój, kiedy się zorientował, że nie uzyska poparcia Stanów Zjednoczonych, co wydawało się dotąd pewne. Rezygnując zaś, chciał zwiększyć szanse swego przyjaciela Shashiego Tharoora i zapewnić utrzymanie się u władzy nurtu „konserwatywnego” wywodzącego się z samej ONZ, a nie desantu zewnętrznego.

Poker
Elekcja była do jakiegoś momentu rozgrywką pomiędzy Azją a Europą. Konkretnie częścią środkowo-wschodnią Starego Kontynentu. Chodziło o zasadę. Czy stanowisko sekretarza generalnego powinno przypadać regionowi nowych demokracji wyłonionych z „sowieckiej orbity”, czy też Azji. Gdyby wygrała pierwsza opcja, pewne szanse mógłby mieć Aleksander Kwaśniewski (o czym zresztą pisaliśmy), cieszący się poparciem amerykańskim. Do tego jednak trzeba było wyraźnego sygnału także z Moskwy. Odstrzeliła ona polskiego kandydata elegancko. Nie mówiąc słowa przeciw Kwaśniewskiemu, zakomunikowała, że teraz jest pora na Azję. Azja zresztą też pilnowała, aby polski eksprezydent miał jak najgorszy PR. Prasa tamtego obszaru, w tym koncernu medialnego Moona, wydającego również w USA, z satysfakcją donosiła, cytując media polskie, o aferach, w jakie miał być zamieszany Kwaśniewski w okresie przedprezydenckim oraz o jego „miłości” do antydemokratycznego reżimu w Pekinie. Jak zgryźliwie komentowała prasa rosyjska, Polacy tradycyjnie jako pierwsi „ubabrali” swego kandydata, czyli nad Wisłą po staremu.
Oczy grających teraz kartami azjatyckimi zwróciły się na Waszyngton. Wist stamtąd musiał być przemyślnie ostrożny. Przede wszystkim do przyjęcia przez azjatyckiego hegemona – Chiny, ale też leżący w interesie USA, które chciałyby zreformować ostro krytykowaną ONZ. Dlatego najprawdopodobniej odpadł Dhanapala, kandydat nadmiernie związany z ONZ, choć konsekwentnie proamerykański. Zostało wobec tego tylko dwóch – Tajlandczyk Sathirathai i Koreańczk Ban Ki-moon. Jednakowo przywiązani do tradycyjnych wartości amerykańskich, w USA wyedukowani, których kraje rodzinne całą swoją prosperity zawdzięczają stosunkom gospodarczym ze Stanami.
Jak mówi mi dyplomata ONZ z północnej Europy, dla Chin lepszą opcją był kandydat koreański, m.in. ze względu na tradycyjne silne antagonizmy koreańsko-japońskie oraz rywalizację tych państw we wszelkich możliwych obszarach. Rodzina Ban Ki-moona osobiście ucierpiała podczas japońskiej okupacji Korei, podczas której notabene, w czerwcu 1944 r., urodził się przyszły sekretarz generalny. Ameryka mogła być tylko ukontentowana, bo Korea to jej strategiczny partner azjatycki i miejsce stacjonowania najsilniejszego poza granicami kontyngentu wojskowego. Dodatkowo bat na Koreę Północną, straszącą świat bronią atomową. Rozwiązaniu takiemu nie zamierzała się przeciwstawiać Rosja, pragnąca robić interesy w Azji. Dla Anglii i Francji wizja podniesienia pozycji i prestiżu Korei (przeciw Azji i Chinom) też nie była egzotyczna. Tak został najprawdopodobniej utarty konsensus w gronie Wielkiej Piątki. Reszta była już przełożeniem tego na pozostałych członków Rady Bezpieczeństwa.

Pan Ban…
Nad East River określa się Ban Ki-moona mianem dyplomaty kompletnego. Człowieka wielkiej kompetencji opartej na pracoholizmie, pozbawionego negatywnych emocji negocjatora, mającego dla wszystkich uśmiech i szacunek.
– Czasami mogę wyglądać na słabego. Może sprawiam wrażenie miękkiego, ale mam wewnętrzną siłę, która prowadzi mnie do każdego celu – mówi o sobie Ban, po freudowsku eksponując dwoistą naturę zodiakalnego Bliźnięcia.
W dodatku urodził się 13 (czerwca 1944 r.). Pod ostrzałem japońskiego okupanta gonionego precz przez dzielnego generała McArthura. Pochodzi z ubogiej rodziny rolniczej. Dzięki jej wysiłkowi i własnemu talentowi dostał się na studia na najlepszej krajowej uczelni, seulskim Uniwersytecie Narodowym. Tam ukończył prestiżowy wydział administracji państwowej i trafił do dyplomacji. Potem do Harvardu, gdzie w 1985 r. ukończył Kennedy School of Government. Oznaczało to, że ojczyzna ma wobec niego specjalne plany. Poprzez placówki dyplomatyczne w Nowym Jorku, New Delhi, Waszyngtonie oraz dyrektorowanie departamentowi amerykańskiemu koreańskiego MSZ wszedł w orbitę polityki globalnej. W 1996 r. został doradcą prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego. W 2000 r. był już wiceszefem dyplomacji. Rok później przewodniczył 56. sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Potem kierował gabinetem przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego. Specjalizował się w problematyce rozbrojeniowej. W Korei uchodzi za architekta strategii współpracy z Europą i strukturami UE. M.in. gorąco wspierał obecność firm koreańskich na Starym Kontynencie (w tym Daewoo w Polsce). Dyrektorował jednemu z departamentów ONZ w jej wiedeńskiej siedzibie. Jeden ze strategów rozbrojenia Półwyspu Koreańskiego i aktywny uczestnik negocjacji powołanej w tym celu konferencji sześciostronnej. Wielu uważa, że tylko dzięki jego talentom dyplomatycznym stan stosunków między Koreami nie osiągnął masy krytycznej. W 2005 r. objął ster dyplomacji swego kraju, radykalnie zwiększając obecność Korei na arenie międzynarodowej. Zwolennik jak najlepszych stosunków z Chinami, USA i Unią Europejską oraz podobnych pomiędzy tą trójką. Do pozycji sternika ONZ zmierzał z hasłami radykalnej, lecz ewolucyjnej reformy tej organizacji. Z tego też zapewne najszybciej będzie rozliczany.
Pan Ban chroni swą prywatność. Jego żoną jest Yoo Soon-taek, którą poznał jeszcze w szkole średniej w 1962 r. Jak twierdzi, jest jego najpewniejszą ostoją i sojusznikiem na dobre i na złe w karierze międzynarodowej. Równie ważne jest dla niego wsparcie syna i dwóch córek. Jak większość Koreańczyków, na wszelki wypadek, uzupełnia rodzinne wsparcie moralne znajomością narodowej sztuki walki taekwondo.
Good Luck, Mr. Ban!

 

Wydanie: 2006, 41/2006

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy