Na Bliskim Wschodzie nie ma świętych. Kilka państw na czele z USA czyni ten region niebezpiecznym Dość niespodziewana zapowiedź sekretarza stanu USA Mike’a Pompeo, że w połowie lutego (13-14) odbędzie się w Warszawie na szczeblu ministerialnym międzynarodowa konferencja na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie, ze szczególnym uwzględnieniem polityki Iranu, wywołała żywe reakcje w Polsce i za granicą. A chodzi bynajmniej nie o kwestie protokolarne, czyli dlaczego nie informują o tym gospodarze, ale o meritum. Gdybym miał najkrócej do tego się odnieść, przywołałbym tytuł znanej piosenki Wojciecha Młynarskiego: „Nie mam jasności w temacie Marioli”. I odwołałbym się do słów wybitnego amerykańskiego pisarza H. Jacksona Browna, autora popularnego „Małego poradnika życia”, że „wielka miłość i wielki sukces wymagają podjęcia wielkiego ryzyka”, z refleksją, czy to właśnie ten przypadek. Z pewnością rzec można, że sama taka konferencja oraz czas i okoliczności jej zwołania są wielce kontrowersyjne. Waszyngton-Teheran: od miłości do wrogości Akurat gdy nad Wisłą świętujemy 30-lecie obrad Okrągłego Stołu, w Iranie obchodzi się 40-lecie rewolucji i ustanowienia teokratycznej Republiki Islamskiej – jedynego takiego państwa. Po abdykacji szacha Mohammada Rezy Pahlawiego w styczniu 1979 r. (ta dynastia rządziła od 1925 r.) do kraju wrócił z 15-letniego wygnania we Francji ajatollah Ruhollah Chomeini (zmarł 10 lat później). Wcześniej 80-milionowy dziś kraj, pięciokrotnie większy od Polski, druga gospodarka na Bliskim Wschodzie (po Arabii Saudyjskiej), zajmujący też drugie miejsce w świecie pod względem zasobów ropy naftowej oraz czwarte, jeśli chodzi o złoża gazu, modernizował się i westernizował. Za szacha Iran utrzymywał świetne stosunki z USA, a potem wszystko radykalnie się zmieniło. Wpłynęło na to m.in. przetrzymywanie przez władze w Teheranie przez 444 dni zakładników amerykańskich, nie tylko dyplomatów, po wtargnięciu demonstrantów do ambasady Stanów Zjednoczonych. Sytuację pogorszyła przygotowana przez Zbigniewa Brzezińskiego nieudana próba ich odbicia, co notabene kosztowało Jimmy’ego Cartera drugą kadencję prezydencką. Zbliżenie po zamachach z 2001 r., m.in. na tle wspólnego podejścia do działań talibów w Afganistanie, okazało się krótkotrwałe i George W. Bush zaliczył Iran – obok KRLD i Iraku – do „osi zła”. Złożyło się na to również stałe poparcie Teheranu dla radykalnych ugrupowań, np. palestyńskiego Hamasu czy libańskiego Hezbollahu. Zasadniczy spór, złagodzony znacząco za administracji Baracka Obamy, dotyczył przy tym i dotyczy kwestii rozwoju irańskiego programu nuklearnego, w związku z czym USA regularnie uciekały i uciekają się do sankcji. Wywierają one z kolei bardzo negatywny wpływ na sytuację społeczno-gospodarczą mieszkańców (recesja, wysoka inflacja – 42% w grudniu ub.r. itd.). Na tym tle coraz częściej dochodzi do protestów, zwłaszcza przeciw biedzie i korupcji, a pojawia się też problem trwałości całego systemu. W związku z tym doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton (jeden z największych jastrzębi w tej ekipie) prorokował nawet w zeszłym roku, że Republika Islamska nie doczeka 40. urodzin. Kolejny raz potwierdza to tezę, że Stany Zjednoczone świetnie poruszają się na Dalekim Wschodzie czy w Ameryce Łacińskiej, ale znacznie gorzej w świecie islamu. Iranowi, używającemu specyficznego języka, USA jawią się jako „wielki szatan”, Izrael zaś jako „mały szatan”. Ważną, choć nieco odrębną sprawą jest to, że w państwie tak starej cywilizacji na dużą skalę naruszane są prawa człowieka. Program nuklearny kością niezgody Ten problem obrósł już ogromną literaturą, także specjalistyczną. Jeśli chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa globalnego, nierozprzestrzenianie broni jądrowej to jedno z najważniejszych zadań. Nie udało się to w przypadku Korei Północnej, która niedawno stała się dziewiątym państwem dysponującym taką bronią – po USA, Rosji, Francji, Wielkiej Brytanii, Chinach, Indiach, Pakistanie i Izraelu. Iran od początku utrzymuje, że rozwija swój program w celach pokojowych, ale wzbudzało to rozmaite wątpliwości, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, Izraelu i Arabii Saudyjskiej. Oenzetowska wyspecjalizowana Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej z siedzibą w Wiedniu (MAEA) od lat bada te kwestie za pośrednictwem swoich inspektorów. Chodzi o to, by wzbogacanie izotopów uranu i plutonu, co odbywa się głównie w zakładach w Natanz, Fordo (koło świętego miasta Kom) i Buszehr, nie osiągnęło poziomu umożliwiającego produkcję bomb/y. Jeszcze w lutym 2009 r. MAEA podała np., że Iran wyprodukował 1000 kg nisko wzbogaconego (4%) uranu, co mogłoby









