Przed Bożym Narodzeniem rusza pospolite ruszenie kłusowników. W lasach dokonywana jest rzeź Dzik rozejrzał się czujnie wokół. Podniósł z legowiska. Otrząsnął z igliwia. Błyszcząca sierść, wielkie, białe szable. Ważąca ponad 100 kg bryła mięśni. Król lasu. Wyruszył w grudniową noc, by zaspokoić głód. Gdy ścieżka w młodniaku robiła się zbyt wąska, roztrącał na boki kilkumetrowe sosny. Przy kolejnej bramce poczuł stalowy ucisk na ryju. Coś go zatrzymało. Wpadł we wnyki. Zaczął ryć ziemię, próbując zrzucić pętlę. Zaciskała się jeszcze mocniej. Walczył rozpaczliwie do świtu. Wreszcie wyrwał sosnę, do której były przywiązane wnyki. Ruszył jak oszalały, wlokąc za sobą kilkumetrowe drzewko. Klinował się między drzewami i wyszarpywał. Umierał z bólu i wycieńczenia. Kaźnia trwała cztery dni. Znalazł go podczas obchodu jeden z leśniczych. Strzał zakończył cierpienia króla. Takie dramaty rozgrywają się w polskich lasach codziennie. Najwięcej jest ich w okresie przedświątecznym. Po szynki, drzewka jodłowe i wigilijnego karpia wyruszają w bór i na wodę kłusownicy. Idą jak po swoje. Padają strzały, pękają groble. Stalowe zatrzaski miażdżą kości. Specjalnie tresowane psy przegryzają gardła zającom. Za wabionymi do chłopskich stodół kuropatwami zamykają się wierzeje.
Tagi:
Piotr Siwanowicz