Polską prasę potraktowano jak rynek garnków Powstała w kwietniu 1990 roku Komisja Likwidacyjna RSW „Prasa- Książka-Ruch” w ciągu mniej więcej dwóch lat swojej działalności sprzedała lub rozdała wszystkie tytuły prasowe, jakimi dysponowała. Ze 127 przewidzianych do sprzedaży jednostek RSW do kwietnia 1993 roku sprzedano 105. Właściwie od roku 1993 działalność komisji ograniczała się jedynie do rozporządzania nie sprzedanymi składnikami majątku, ściągania zaległych płatności oraz procesów sądowych m. in. dotyczących tygodników „Wprost” i „Razem”. Już wtedy mówiło się, że powinna zakończyć swoją działalność. Było jednak jeszcze wiele spraw uwłaszczeniowych do załatwienia. Na przykład w 1993 roku sprzedano za ponad 80 mld starych złotych drukarnię w Łodzi. Sprzedano, chociaż RSW nie miała do niej prawa własności. Uzyskała je dopiero w 1995 r. Wcześniej budynek był własnością Urzędu Rejonowego. Do zakończenia działalności potrzebna była jednak wola nie tylko komisji, ale i rządu. Wprawdzie nikt do komisji nie dokładał, utrzymywała się ona między innymi z wynajmu pomieszczeń w budynku przy ul. Bagateli oraz wpływów, jakie uzyskiwała z tytułu likwidacji. Niemniej jednak, jak wynika ze zestawienia, zawartego w raporcie końcowym komisji, koszty działalności były niewiele mniejsze niż przychody. Ani więc kryteria ekonomiczne, ani merytoryczne nie uzasadniały tak długiego istnienia komisji. Marek Pogodowski, czwarty z kolei przewodniczący, stojący na czele komisji w latach 1994-98, trzykrotnie zwracał się do władz z wnioskiem o zakończenie likwidacji. – Pierwszy raz zwróciłem się do Ministerstwa Finansów w 1997 roku. Potem dwukrotnie do premiera Jerzego Buzka. Nie uzyskałem żadnych odpowiedzi. Wprawdzie były jeszcze kwestie windykacji pewnych długów, ale uważałem, że nie musi się tym zajmować komisja. Mogła to być jakaś kancelaria adwokacka, działająca w imieniu skarbu państwa. Nie spotkałem się ze zrozumieniem. Komu i dlaczego zależało na tym, aby tak długo utrzymywać instytucję, która właściwie niewiele miała do roboty? Czy zastąpienie jej kancelarią adwokacką, która kierowałaby się przede wszystkim literą prawa, spowodowałoby, że np. ugoda z wydawcą „Wprost” nie zostałaby zawarta? Bez zaplecza Komisja nie miała prawa sprawdzać, co się dzieje z tytułami, które oddała. W ustawie brak było zapisu, że spółdzielnia, która uzyskała tytuł nieodpłatnie, będzie miała do niego prawo, pod warunkiem że będzie go wydawać przez jakiś, ściśle określony czas. W rzeczywistości było więc tak, że można było przejąć tytuł i następnego dnia go sprzedać. – Tygodnik „Razem”, w momencie kiedy komisja przyznawała go KPN, był chyba najpopularniejszym kolorowym pismem – mówi Jan Bijak, członek pierwszej Komisji Likwidacyjnej. Jak się później okazało, Konfederacji chodziło bardziej o lokal niż o gazetę. Spółdzielnie dziennikarskie wychodziły z RSW, która przedtem opłacała papier, druk, lokal, pensje, zajmowała się też kolportażem. W redakcjach nie było specjalistów od tych dziedzin. Redaktorzy naczelni zajmowali się sprawami merytorycznymi, a nie finansowymi, nie byli menedżerami. Niektóre tytuły były dochodowe, inne deficytowe. RSW redystrybuowała środki, w ten sposób i jedne, i drugie utrzymywały się na rynku. Teraz startowały samodzielnie, często z długami i zaległymi płatnościami wobec drukami. Bez posagu, bo trudno za taki uznać stare biurka i maszyny do pisania, nie miały wielkich szans. Siedemnaście tytułów otrzymało wprawdzie z RSW pożyczki, ale tylko „Polityka” i „Rozrywka” spłaciły je w całości. Inne tytuły miały z tym znaczne kłopoty. Część po prostu wypadła z rynku. Sprawę dodatkowo komplikowała zmiana technologii wydawania gazet, jaka nastąpiła na początku lat 90. Do redakcji wkroczyły komputery, zmieniała się technologia druku. To było kosztowne. Przy spodziewanym napływie na nasz rynek prasy zachodniej należało znacznie dofinansować tytuły rodzime, a na to pieniądze miałby duży końcem, a nie drobni przedsiębiorcy, czy ugrupowania polityczne. To, co było przekazywane przez komisję, stanowiło łatwy łup dla ludzi posiadających nawet niewielki kapitał, zwłaszcza gdy przejmowali tytuł nieodpłatnie wcześniej przekazany spółdzielni. Nikt nie kontrolował rynku, można więc było handlować tytułami, na tym zarabiając. Polską prasę potraktowano jak rynek… garnków – twierdzi Wiesław Marnic, sekretarz generalny Stowarzyszenia Dziennikarzy RP, obserwator prac komisji z ramienia środowisk dziennikarskich. Straty wkalkulowane? – Taki sposób likwidacji podyktowany był wyłącznie względami
Tagi:
Joanna Kosmalska









