Latarnie Kieślowskiego

Latarnie Kieślowskiego

W filmach twórcy „Dekalogu” i „Trzech kolorów” można znaleźć drogę do samego siebie Wielu ludziom na świecie Polska kojarzy się z Kieślowskim. Właśnie mija 25 lat od jego śmierci, a najlepsze filmy, które po sobie pozostawił, wciąż budzą zainteresowanie i wpływają na tych, dla których kino to nie tylko biznes i rozrywka. Znałem Krzysztofa Kieślowskiego jako dziennikarz, który przeprowadzał z nim wywiady, m.in. na potrzeby mojej książki „Kieślowski bez końca”, wówczas, w roku 1994, pierwszej o nim w Polsce. Miałem wtedy poczucie, które nie opuściło mnie do dzisiaj, że spotykam się z człowiekiem wyjątkowym – charyzmatycznym, mądrym i empatycznym, a równocześnie dowcipnym i szalenie zdystansowanym do siebie. Z żadnym innym twórcą nie udało mi się porozmawiać tak szczerze i o tylu sprawach. Gdy mu powiedziałem, że nasza spisana z taśmy rozmowa ma 300 stron, przeraził się. „Nikt nie przeczyta tyle gadulstwa. To trzeba skrócić do 40 kartek”, zasugerował. W ten sposób zmusił mnie do zwięzłości i… poniekąd nauczył montażu. Po autoryzacji naszych rozmów podarował mi opatrzoną autografem i pachnącą jeszcze farbą drukarską, opublikowaną w języku angielskim autobiografię „Kieslowski on Kieslowski”, którą skomentował: „Niestety, jest za gruba”. I wydana później polska wersja tej książki była już cieńsza. Rozmawiałem z twórcą „Trzech kolorów”, gdy znajdował się u szczytu międzynarodowej sławy; akurat ogłosił, że nie będzie już robił więcej filmów. Niektórzy przypuszczali, że to żart albo zabieg marketingowy. Ale to była poważna deklaracja i przemyślana decyzja. Znajomi i współpracownicy namawiali go, by wycofał się z niej. „Nie należysz już tylko do siebie, ale także do tych, którzy czekają na twoje kolejne filmy”, przekonywał go Krzysztof Piesiewicz. „Należę tylko do siebie. Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia”, ripostował Kieślowski. I słowa dotrzymał – nie stanął już za kamerą. Nie został niewolnikiem sukcesu, ale z kinem nie zerwał. Pisał scenariusze, uczył studentów, miał rozmaite plany na przyszłość… W jednym z wywiadów stwierdził: „Jeśli ktoś będzie mnie potrzebował, sięgnie po moje filmy”. Świat szybko po nie sięgnął. Już rok po spowodowanej nieudaną operacją serca nagłej śmierci Kieślowskiego kompletne retrospektywy jego twórczości zorganizowano w Nowym Jorku i w Rzymie, w Paryżu i w Moskwie, w Warszawie i w Tokio. Zaczęto poznawać „całego Kieślowskiego”, tego polskiego „Mojżesza kina” i „neurochirurga, który skalpelem nacinał bolące rany społeczeństwa” oraz proponował „podróż w głąb siebie”. Za życia Kieślowskiego szeroko znane były „Dekalog” (sprzedany przez Telewizję Polską do ponad 70 państw!), „Podwójne życie Weroniki” i „Trzy kolory”, które trafiły na ekrany w 45 krajach. Skromniejszy obieg miały filmy wcześniejsze – „Amator” i „Przypadek”. Natomiast dokumenty, których zrealizował 25, dopiero na pośmiertnych przeglądach zaczęły zyskiwać prawdziwe życie i odzew. Bez wątpienia pomogły w tym bumie cyfryzacja, wznowienia filmów na nowych nośnikach (wideo, DVD), emisje w telewizjach i w internecie. Przez lata, które minęły od śmierci Kieślowskiego, odbyły się na całym świecie dziesiątki najróżniejszych imprez poświęconych jego twórczości. I odbywają się nadal, z udziałem nowej publiczności. Powstały książki, albumy i monografie, strony internetowe, filmy, spektakle, utwory muzyczne i plastyczne; szkoły i nagrody jego imienia, a jeszcze festiwal i archiwum w niewielkim Sokołowsku, gdzie spędził kilka lat swojego dzieciństwa. Skąd ta popularność się bierze? Powody są różne. Najważniejszy? Być może to, że najlepsze filmy Kieślowskiego nie zestarzały się. Kiedy dzisiaj się je ogląda, nierzadko widzi się nie tylko ówczesną rzeczywistość, ale i współczesność. I dzisiejsze niepokoje. A przy tym okazuje się, że ta polska rzeczywistość z „Personelu”, „Pierwszej miłości”, „Amatora”, „Przypadku” i „Dekalogu” była nie tylko polska, lokalna, ale w jakiejś mierze także uniwersalna. Nie bez przyczyny widzowie z różnych kontynentów w rozterkach bohaterów tych filmów odnaleźli i odnajdują własne dylematy. „Ból zęba jest taki sam dla Polaka i Niemca, dla mieszkańca Indii i RPA, dla anarchisty i komunisty. Wszędzie ludzie są do siebie podobni. Trzeba więc szukać tego, co łączy, a nie tego, co dzieli”, pisał Kieślowski. Jakiś czas temu, w trakcie Berlinale, prof. Gesine Schwan z Uniwersytetu Viadrina podkreślała: „Choć świat się zmienił, to filmy Kieślowskiego są nam dzisiaj potrzebne bardziej niż kiedykolwiek przedtem”. Dlaczego dzisiaj bardziej niż przedtem? Czy dlatego, że w erze światów wirtualnych coraz trudniej mówić w poważny sposób o podstawowych wartościach i duchowości? A może kino XXI w. przestało umiejętnie stawiać ważne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2021, 2021

Kategorie: Kultura