Lekarze od bezdomnych

Lekarze od bezdomnych

Zawsze jest nadzieja, że komuś uda się pomóc tak na dobre – przekonują lekarze nadziei Niech mi pan, panie Stanisławie, obieca, że już więcej nie doprowadzi się do takiego stanu, co ostatnio. No, obiecaj mi – dr Maria Czarnecka, szefowa poradni dla bezdomnych, patrzy na swojego pacjenta surowym wzrokiem. Naprzeciwko niej niepozorny mężczyzna, chudzina, na oko 70-letni. Jasny sweterek, przykrótkie spodnie. Ale czysty, schludny, gładko ogolony. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze dwa tygodnie temu ganiały po nim wszy i inne robactwo, nie można było znaleźć kawałka zdrowej i czystej skóry. Teraz ugrzeczniony, ręce złożone niemal jak do pacierza, obiecuje wszystko. – Powiedz, jak mam ci uwierzyć – pyta z przekąsem dr Czarnecka. Lata pracy w poradni Lekarzy Nadziei nauczyły ją, że ci ludzie, czyli bezdomni, i tak zawsze będą robili swoje. Część z nich, gdy tylko wydobrzeje, poczuje się lepiej, znowu ruszy w miasto i za kilka miesięcy wróci do gabinetu w opłakanym stanie. Ale ludziom trzeba pomagać. No i zawsze jest nadzieja, że komuś uda się pomóc tak na dobre. – Lekarze z tych zwyczajnych przychodni doprowadzają ludzi do zdrowia. My swoich pacjentów doprowadzamy do człowieczeństwa – kwituje sprawę Maria Czarnecka. Poradnia Lekarzy Nadziei na warszawskiej Woli jest jedną z kilku takich placówek w Polsce. Niewielki budynek zaraz przy noclegowni Caritasu, przyklejony do drogi prowadzącej na cmentarz. Niepozorny, bo i co lepszego mogło powstać z dwóch baraków, jakie pozostały po jakiejś budowie? W środku kilka gabinetów połączonych długim, kiszkowatym korytarzem. Biorąc pod uwagę środki i samych pacjentów, warunki są wręcz sterylne. Zaraz na wejściu uderza ostry, słodkawy zapach niemytych ciał. Duszno, tłoczno, wszyscy siedzą opatuleni ciepłymi kurtkami. Lekarze nadziei przyznają, że nie zawsze są to przyjemni pacjenci. Często są pełni pretensji, brudni, ich choroby też jakieś takie nieczyste. No i rzadko bywają wdzięczni. Ty w nich inwestujesz swój czas, pracę, starasz się, a oni często zamroczeni alkoholem niweczą wszystkie te wysiłki. – Ale czy to oznacza, że nie warto im pomagać? W końcu zwyczajni pacjenci też rzadko kiedy słuchają się swoich lekarzy. Inaczej nie byłoby tylu gryp, katarów, nadciśnienia czy zwykłej nadwagi – mówią lekarze nadziei. Pierwszy dzień pracy to szok – To, że zaczęłam pracować z bezdomnymi, było dla mnie przełamaniem siebie – wspomina dr Maria Gracka. Niska, w średnim wieku. Uśmiecha się, sącząc spokojnie kawę. – Jestem pediatrą i wcześniej nie wyobrażałam sobie, że można takiego dorosłego pacjenta dotknąć, nie wspominając o badaniu i pielęgnacji. Dzieci wydawały mi się takie czyste i niewinne. Z dr Czarnecką, kierowniczką poradni, zetknęłam się jeszcze jako młody lekarz, kiedy odrabiałam staż pod jej okiem. Potem nasze drogi kilka razy się krzyżowały. W końcu właściwie dostałam od niej rozkaz: mam przyjść pracować jako lekarz nadziei. Prawie wszyscy w tej poradni wspominają swój pierwszy dzień pracy jako szok. Z bezdomnymi pracują już kilkanaście lat. Obecni pacjenci różnią się zdecydowanie od tych, którzy przychodzili na samym początku. Kilkanaście lat temu można było zobaczyć rzeczy, o których najpoważniejsze podręczniki tylko wspominały. – Czy pamiętam swój pierwszy przypadek? – zastanawia się Maria Gracka. – Tak. To była wszawica we wszystkim, co tylko możliwe. Brwi, rzęsy, włosy na głowie, pod pachami, owłosienie łonowe. Lekarze Nadziei to w większości starsze osoby, często emeryci. Ale nie o to chodzi, że młodym nie podoba się taka praca. Był tu niedawno lekarz koło trzydziestki, wspaniały chirurg. Ale ożenił się i musiał zacząć zarabiać na rodzinę. A tu nie miałby takich szans, bo lekarze nadziei pracują za darmo. Jedynie dwie pielęgniarki mają etat i dostają jakieś niewielkie pieniądze. Z jednej strony, to źle. Ale z drugiej… – Krakowska placówka Lekarzy Nadziei zupełnie inaczej rozwiązała system opłacania swoich pracowników. Nie ma tam wolontariuszy, a lekarzom się płaci. I w tamtej poradni cały czas zdarzają się jakieś kłopoty. Bywa, że jedna osoba patrzy drugiej na ręce: jak pracuje, ile czasu, przy jakich przypadkach. No i atmosfera gęstnieje – przyznaje dr Gracka. Agnieszka Fill jest jedną z tych dwóch pielęgniarek zatrudnionych na etacie. Gdy przyszła do poradni, była

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2006, 2006

Kategorie: Kraj