Luciano, król opery

Luciano, król opery

Pavarotti wygrał światowy turniej tenorów, bo poszedł śladem Jana Kiepury Co sprawiło, że ten słynny artysta, który odszedł na zawsze w miniony czwartek, zyskał tak wielką sławę i popularność? Gdzie jest ukryta tajemnica jego powodzenia? Jedno, co pewne – nikt już nigdy nie będzie mógł się równać z tym czarującym śpiewakiem, który umiał fascynować tłumy. Jego szeroki, szczery uśmiech odsłaniający wspaniałe, białe zęby był równie znany jak jego krystalicznie czysty, jasny, silny głos. Produkt mediów? Inaczej widzą ten fenomen profesjonalni śpiewacy, inaczej muzykolodzy, ale publiczność zakochana w swym idolu nic sobie nie robi z tych teoretycznych rozważań. Dla ogromnej większości Luciano Pavarotti był pierwszą gwiazdą opery i publiczność żadnych prób obiektywizowania tego zjawiska nie przyjmuje do wiadomości. Bogdan Paprocki, nestor polskich tenorów, artysta z przeszło 60-letnim doświadczeniem scenicznym, jest chyba jedynym polskim tenorem, który z „boskim Lucianem” figuruje na jednym afiszu. Było to w początkach lat 70., kiedy Bogdan Paprocki śpiewał gościnnie w Operze w Zagrzebiu w spektaklach „Cyganerii” i „Trubadura”. Pavarotti również w tym czasie otrzymał zaproszenie do Zagrzebia, by śpiewać w swoim ulubionym repertuarze – „Napoju miłosnym” i „Balu maskowym”. Na scenie więc z Paprockim się nie spotkał, za to na afiszu przedstawiającym „artystów gościnnych” występują obok siebie. Co było tajemnicą sukcesu Pavarottiego? – Miał niesamowitą łatwość śpiewania w wysokich rejestrach. Wyglądało na to, że bawił się tymi wysokimi dźwiękami, a głos miał piękny i doskonałą szkołę – tłumaczy Bogdan Paprocki. – Umiał też dobrze się sprzedać, świetnie to robił zwłaszcza z dwoma innymi wielkimi tenorami, którzy zeszli ze sceny, Domingiem i Carrerasem. Razem brylowali, a ich koncerty transmitowała telewizja, wydawano płyty. Przyniosło to wielką popularność na całym świecie. Cechą wielkich gwiazd jest to, że one stawiają warunki, wybierają sobie np. trzy, cztery partie operowe, które im odpowiadają najbardziej, i w ten sposób wciąż potwierdzają swoją wielkość. A my, śpiewacy na etatach, musieliśmy śpiewać wszystko, co było w repertuarze opery – konkluduje tonem skargi. Wiesław Ochman, niemalże rówieśnik Pavarottiego, który spotykał się z mistrzem dziesiątki razy w różnych miejscach na świecie, od Gran Canaria po Hamburg, San Francisco i Nowy Jork – tajemnicę sukcesu upatruje w… przyciężkiej sylwetce wielkiego śpiewaka. – W USA – mówi Ochman – jest wielu ludzi z nadwagą i to się traktuje jako coś pospolitego. Pavarotti, który był prawdziwie wielką gwiazdą z racji swego niezwykłego głosu, odbiegał jednak od schematu niedostępnego idola. Był „bratem łatą”, nie jeździł pancerną limuzyną, nie otaczał się ochroniarzami, lecz był otwarty i uprzejmy dla każdego, właśnie taki pospolity, jak inni. Kiedy wychodził po przedstawieniu z opery, wylewnie żegnał się ze wszystkimi, nie tylko kolegami ze sceny, ale ze sprzątaczkami, telefonistkami, garderobianymi, portierami. Wszyscy dla niego byli ważni, wszystkich kochał i choć niewątpliwie był genialnym muzykiem, nie stwarzał żadnej bariery, która go odgradzała od innych ludzi. Bez zbędnych ruchów Znakomity popularyzator opery, Bogusław Kaczyński, ma trochę inną teorię na objaśnienie sukcesu Luciana Pavarottiego. – Oglądałem go wiele razy na scenach amerykańskich, w Metropolitan w Nowym Jorku i Lyric Opera w Chicago, w latach największej świetności. Głoś jaśniał wtedy wspaniałym blaskiem, sztukę belcanta Pavarotti posiadł w najdrobniejszym detalu i miał fascynującą osobowość. Kreacje stworzone przez niego w „Rigoletcie”, „Balu maskowym” i „Ernanim” Verdiego, „Tosce” Pucciniego czy „Napoju miłosnym” Donizettiego przeszły do historii opery. Po wysłuchaniu i obejrzeniu takiego spektaklu wrażenie było tak wielkie, że trudno było wrócić do domu, człowiek wciąż rozmyślał o potędze i nieprzemijalności wielkiej sztuki operowej. Pavarotti osiągnął tutaj szczyt i trudno znaleźć dla niego rywala nie tylko w XX, ale nawet w XIX w. A przy tym jego sukces sceniczny nie wynikał z jakichś szczególnie dziwnych ruchów czy podskoków, którymi wielu artystów chce uatrakcyjnić swą rolę. Nie biegał po scenie, ale był, po prostu był uosobieniem opery. Wiesław Ochman, choć poznał mistrza osobiście i podziwiał go w wielu spektaklach, nie miał jednak szczęścia zmierzyć się z nim na głosy na scenie. Udało się to tylko nielicznym Polakom. Partnerkami

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 37/2007

Kategorie: Kultura