Masakra Woli

Masakra Woli

Niemcy rozstrzeliwali i palili żywcem. Mieszkańcy Woli padli ofiarą świadomej rzezi Mieszkałam z rodzicami na Płockiej. 5 sierpnia usłyszeliśmy na dole rosyjską mowę. Ucieszyliśmy się: już przyszli z pomocą powstaniu, będzie koniec walk. I był… Rosjanie w służbie niemieckiej poprowadzili nas na Leszno. Tam zabijaniem zajmowali się już Niemcy. Był ładny dzień, sobota koło południa. Stałam w tłumie z mamą i tatą, czekając na swoją kolej. Niemcy brali po kilka osób, rodzinami, kazali podchodzić do miejsca, gdzie leżały ciała innych, strzelali w plecy i w głowę. Byliśmy tak posłuszni! Ludzie zachowywali się spokojnie, ciszę przerywały tylko strzały. Jakaś pani uklękła przed Niemcem, zdjęła złoty łańcuszek. Wziął łańcuszek, gestem polecił, by dołączyła do rodziny czekającej na rozstrzelanie, po chwili nie żyła. W kolejnej piątce zastrzelono pana z dzieckiem na ręku. Mówiłam: „Mamo, nie patrz tam”. Chciałam, by jak najszybciej skończyło się czekanie, więc wcale nie odsuwałam się do tyłu, odmawialiśmy Zdrowaś Mario. Myślałam: strzał w głowę to nic, bałam się tylko, że zaczną rzucać granaty, które nas porozrywają. Przyszła pora na nas, stanęłam między rodzicami, trzymaliśmy się za ręce, dołączono do nas jeszcze dwie panie. Nie słyszałam strzału, straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam, był zmierzch, już nie rozstrzeliwano. Leżałam zakrwawiona obok rodziców, miałam nadzieję, że może żyją, ale ich ciała były już sztywne. Mnie kula tylko drasnęła w głowę – opowiada o swych przeżyciach Krystyna Niemyska, wtedy Błońska, 17-letnia wówczas mieszkanka warszawskiej Woli. Jej lęk o to, by nie zostać rozszarpaną przez granaty, był uzasadniony. Niemcy często mordowali w ten sposób mieszkańców Woli, więc zastrzelenie stanowiło lepszy rodzaj śmierci. Gdy pani Krystyna wyszła z pobojowiska, szybko trafiła w ręce niemieckie. Miała szczęście, wysłano ją do pracy przymusowej w Niemczech. Po wojnie nigdy już nie była u naszych zachodnich sąsiadów. Na Woli od 2 do 12 sierpnia, gdy zakończono masowe egzekucje, wymordowano, według różnych szacunków, od 50 do 65 tys. mieszkańców. 5 sierpnia nasilenie rozstrzeliwań i podpaleń było największe, zginęło wtedy od 25 do prawie 40 tys. osób. Nigdy nie uda się ustalić, która z tych liczb jest bliższa prawdy, co nie zmienia faktu, że ten dzień na Woli był prawdopodobnie największą pojedynczą masakrą w całych dziejach Polski. Choć Niemcy dobijali rannych, przy takich rozmiarach eksterminacji zdarzały im się „niedociągnięcia”. Kilka osób, w tym Krystyna Błońska, zdołało więc przeżyć wśród stosów ciał. Jej relacja, choć wstrząsająca, w skali warszawskich doświadczeń z 1944 r. nie jest czymś unikatowym. Janina Rozińska razem z 11–letnim synem i 13-letnią córką była właśnie w grupie, którą obrzucono granatami w zajezdni tramwajowej przy Młynarskiej. Najpierw jednak Niemcy ustawili karabin maszynowy i otworzyli ogień. Jej syn został ciężko ranny w głowę, później odłamki granatu raniły ją samą oraz córkę, która odniosła obrażenia nóg, brzucha i klatki piersiowej. Syn wkrótce zmarł, córka przeżyła. „Esesmani ustawili nas w jeden szereg pod murem, kazali podnieść ręce do góry, po czym jeden z esesmanów każdemu strzelał w tył głowy. Stałem przedostatni w szeregu, padłem i straciłem przytomność na jakieś sześć godzin. Dookoła mnie leżały trupy mężczyzn jeden koło drugiego, mogło być ich ze sto”, zeznawał przed Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich Piotr Dolny, który nocą 6 sierpnia wydostał się z miejsca straceń przy Młynarskiej. Tor pocisku: wlot w okolicy górnych kręgów szyjnych przez kości żuchwy, wylot lewym kątem ust. Po postrzale szczęka została zniekształcona, a lewa ręka sparaliżowana. Wacławę Szlachetę poprowadzono z córką na rozstrzelanie do parku Sowińskiego. Po serii z broni maszynowej obie upadły, córka była ranna, pani Wacława nie odniosła obrażeń, udawała martwą. Niemcy dobijali rannych z pistoletów, niestety córka się poruszyła i została zabita. Żołnierze zastrzelili też leżące w wózku siedmiomiesięczne bliźnięta sąsiada pani Wacławy. W zajezdni przy Młynarskiej najmłodsze kobiety i dziewczynki przed zabiciem często były gwałcone. Praktykę tę stosowano oczywiście nie tylko tam. Mathias Schenk, saper z Wehrmachtu, opowiadał o opanowaniu jednego z domów mieszkalnych: „Wpadli ludzie Dirlewangera.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 31/2011

Kategorie: Historia