Między szamanem a drapieżnikiem

Między szamanem a drapieżnikiem

Rozmawiam z muzykami o repertuarze, o przyszłości, ale nie chciałbym dożyć czasu, kiedy w orkiestrze Aukso powstaną związki zawodowe Marek Moś – Czy pochodzisz z rodziny muzycznej? – W mojej rodzinie wiele osób grało – babcia, wujkowie, mama także uczyła się gry na fortepianie. Był to jednak rodzaj hobby. Z muzyką najbardziej związany był dziadek ze strony mamy Franciszek Klimek, kapelmistrz w małym miasteczku (urodziłem się w Piekarach Śląskich), multiinstrumentalista. Miał małe kombo, rodzaj orkiestry odeonowej, którą prowadził, grając na skrzypcach. Nie znałem dziadka, bo wcielili go do Wehrmachtu i zginął pod Stalingradem. Takie sytuacje były na Śląsku częste. Armia niemiecka zabrała babci męża, a ofensywa rosyjska pozbawiła ją całego dobytku. Została z dwójką dzieci i maszyną Singer. Byłem jedynakiem, w wieku dziesięciu lat osierocili mnie rodzice. – Jak zacząłeś uczyć się muzyki? – Rodzice tego chcieli, a ja wiedziałem już w przedszkolu, że będę grał. Przesłuchanie w szkole muzycznej, spojrzeli na ręce i stwierdzili, że nadaję się do skrzypiec. Pierwszy mój nauczyciel, świetny muzyk. Także ofiara wojny, wcielony przez Niemców do wojska. Po wybuchu granatu został mu na twarzy dziwny tik. Na początku bardzo mnie to śmieszyło, lecz wielki respekt natychmiast przywoływał mnie do porządku. Wiedziałem o dziadku, ale nie miałem świadomości, że jestem dziedzicem muzyka. Na podwórku w Piekarach organizowałem teatrzyki. Dzieciństwo upłynęło mi w środowisku krawiectwa damskiego, wśród klientek babci i jej szwagierki, właścicielki zakładu. Małe mieszkanie w familoku, woda na korytarzu, toaleta na podwórku. Presja, jaką stawia życie, kiedy nie jest łatwo, bardzo wiele człowieka uczy. – Kiedy obudziła się w tobie świadomość muzyka? – Dość późno. W szkole średniej byłem mocno zajęty czym innym. Moją pasją był kabaret. Z przyjacielem pianistą organizowaliśmy przedstawienia. Pisaliśmy teksty, robiliśmy rodzaj happeningu. Było bardzo śmiesznie, a często niepoprawnie politycznie. Tym sposobem narozrabialiśmy trochę i świadectwa dojrzałości wręczano nam w pustej sali. Pod koniec szkoły średniej miałem także świetnego nauczyciela i wspaniałą z nim komitywę towarzyską, co mogło się niebezpiecznie skończyć. Był to czas ostrej zabawy. Zdałem na studia, prawie cała moja klasa także, i było jeszcze weselej. Dostałem się do klasy świeżo upieczonego koncertmistrza orkiestry radiowej (WOSPR), Andrzeja Grabca, świetnego skrzypka. Łatwo ze mną nie miał. Nawet ćwiczyłem, lecz życie interesowało mnie znacznie bardziej, od podszewki. Jednak w pewnym momencie wziąłem się za siebie, zainteresowała mnie muzyka kameralna. – Nie myślałeś o karierze solisty wirtuoza? – Nie, nigdy. Pamiętam, że to, co działo się w odczuwaniu muzyki, w mojej wyobraźni, było bardzo dalekie od tego, co wychodziło spod moich palców. Myślę, że to rozdwojenie istnieje zawsze, dla mnie było jednak wyjątkowo dotkliwe. Nadążanie za światem swojej wyobraźni powinno być elementem stałym. Jednak kiedy dochodzi do bardzo dużego rozdźwięku, pojawiają się frustracje, rodzaj niemocy. Nie umiałem sobie z tym poradzić. Nie potrafiłem tych skrzypiec „połknąć”, żeby stały się moim instrumentem. Ćwiczyłem nawet dużo, ale czułem się „na skrzypcach” obco. Nie umiałem się wypowiedzieć. Moje rozumienie sztuki, bycie w niej zaczęło się od słowa. Od dziecięcych teatrzyków na podwórku, spektakli organizowanych w prewentoriach, gdzie spędzałem sporo czasu. Mówiłem wiersze, robiłem monodramy. W akademii muzycznej czułem się trochę zagubiony. Wiedziałem, że moje wnętrze jest dużo bogatsze, że jestem nie na swoim miejscu. Trwało tak do końca studiów, które skończyłem o rok wcześniej, niż powinienem, z powodu wyjazdu mego nauczyciela na kontrakt. – A jak było z muzyką kameralną? – Już na trzecim roku studiów założyłem Kwartet Śląski, w 1978 r. zajęliśmy drugie miejsce na Konkursie Muzyki Kameralnej w Krakowie, (pierwszego nie przyznano). Zaczęły się zaproszenia, wyjazdy na koncerty. Grając w kwartecie, także czułem, że nie wypowiadam się w pełni, ale czułem się lepiej. Bardzo cenne okazały się konsultacje u Jana Tawroszewicza z Kwartetu Polskiego, który uczy teraz w Nowej Zelandii. On zauważył u mnie parę błędów zasadniczych. Zacząłem je poprawiać. Uważam, że okres pięciu lat studiów jest zdecydowanie zbyt krótki, by dokonać naprawy swego warsztatu. Dla mnie przynajmniej takim się okazał. – Kiedy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2008, 2008

Kategorie: Kultura
Tagi: Joanna Rawik