Idzie ku lepszemu – na festiwalu w Gdyni pokazano nowe, kontrowersyjne tematy, wykraczające poza polski zaścianek Obsypany nagrodami, z najważniejszą statuetką Złotych Lwów Gdańskich, film „W ciemności” Agnieszki Holland oraz „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego z Nagrodą Dziennikarzy i skromnym wyróżnieniem skłaniają do dwóch wniosków. Po pierwsze, tegoroczne jury pod przewodnictwem Doroty Kędzierzawskiej stanęło przed nie lada wyzwaniem. Nasz kandydat do Oscara jest filmem wybitnym, wyprzedza pozostałą trzynastkę startującą w konkursie (ze zgłoszonych prawie 30). Po drugie, należałoby się zastanowić nad sensem kwalifikowania do konkursu filmów, które, ze względu na docenienie w świecie, Złotych Lwów nie potrzebują, a jednocześnie kradną możliwość promocji innym oryginalnym i kontrowersyjnym, choć nie tak znakomitym tytułom. Ale to nie o „W ciemności” najgoręcej dyskutowano i kłócono się w Gdyni w tym roku. Czarnym koniem i największym moim zdaniem przegranym tego festiwalu jest bowiem „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego. Oba filmy to jakby awers i rewers tego samego tematu – zagłady i cierpienia Żydów w czasie II wojny światowej. O ile jednak Holland pokazuje Polaka, który, ryzykując życie swoje i rodziny, pomaga Żydom ukrywającym się w kanałach, o tyle Pasikowski odsłania wstydliwie ukrywaną prawdę o Polakach, na szczęście niewielu, którzy Żydów mordowali w okrutny sposób i przywłaszczali sobie ich majątki. Film inspirowany wydarzeniami z Jedwabnego nie jest jednak kinem historycznym. Gdyby tak go traktować, rację mieliby ci wszyscy, którzy zarzucają mu wiele uproszczeń. „Pokłosie” tymczasem mówi o pamięci historii, o wymazywaniu i wypieraniu z niej tego, co podłe i hańbiące. To bardzo ważne, że wreszcie w naszej kinematografii ktoś się podjął tak trudnego tematu, że mamy jeden z nielicznych na gdyńskim festiwalu filmów zrobionych po coś. Dla mnie to kolejny krok do znormalnienia, wybaczenia i zdrowego stosunku do historii. W tym kontekście wszelkie wady i niedoskonałości „Pokłosia” są drugorzędne. To nie jest film antypolski! – To nie jest film antypolski, lecz propolski – powiedział producent „Pokłosia” Dariusz Jabłoński. – Być Polakiem to być człowiekiem odważnym, który jest dumny ze swojej przeszłości. Zrobienie tego filmu to była nasza powinność, ale i kwestia odwagi. To mała cegiełka, którą dokładamy do tego, by kraj, w którym żyjemy i który kochamy, zmieniał się pozytywnie. Bohaterami „Pokłosia” są bracia Kalinowie. Starszy Franciszek (Ireneusz Czop) wraca po 20 latach pobytu w Ameryce na rodzinną wieś, gdzie samotnie gospodarzy młodszy Józek (Maciej Stuhr). Wiejska społeczność potępia Józka za to, że ustawił na swoim polu ponad 300 macew, niszcząc utwardzaną nimi drogę we wsi. Franek traktuje działania Józka jako kłopotliwe dziwactwo. Jednak z czasem prowadzi ono do odkrycia przerażającej prawdy – Żydów we wsi spalili żywcem nie Niemcy, ale Polacy, a wśród nich ojciec Kalinów, ich gospodarstwo zaś zostało przywłaszczone. Pasikowski ukazał cały tragizm tej historii, operując konwencjami popularnego kina gatunkowego: westernu, thrillera i horroru. Dlatego nie razi mnie zarzucane reżyserowi efekciarskie ukrzyżowanie Józka na drzwiach stodoły ani surrealistyczne wręcz pojawienie się w lesie staruszki (ściskający gardło epizod Danuty Szaflarskiej), która na własne oczy widziała, co się stało 60 lat temu. Być może dzięki takim zabiegom, uzasadnionym konwencją, ten film dotrze do widza Polski B i będzie miał szanse na poruszenie publiczności zagranicznej. W końcu temat jest uniwersalny. Kwestia wypierania hańbiącej przeszłości pojawiła się też w konkursowym „Sekrecie” Przemysława Wojcieszka. Choć doceniam intencje reżysera i jego brawurowe połączenie historii dziadka, któremu zarzuca się zamordowanie dwójki Żydów w czasie II wojny światowej, oraz odwiedzającego go na wsi wnuczka, na co dzień… drag queen – to film nazbyt eksperymentatorski. Inaczej niż w przypadku „Pokłosia” nie wróżę mu wielkiego zainteresowania publiczności. Razi sztucznością, jest zbyt hermetyczny i obliczony, jak to u Wojcieszka, na obrażanie krytyki i widzów, którzy nie entuzjazmują się jego filmem. Nowe polskie tabu Można by pomyśleć, że Gdynia żyła kinem rozdrapującym rany – nic bardziej mylnego. Mocniej niż kiedykolwiek zaznaczyła się tendencja do wydobywania odmienności stylów, co widać nawet we wspomnianych tytułach. Z jednej strony mamy konwencjonalne, wysokobudżetowe i perfekcyjnie zrealizowane kino jak u Holland, z drugiej obrazy poszukujące czegoś nowego, odważnie, choć z różnym skutkiem podejmujące tematy niepopularne, wychodzące
Tagi:
Mariola Wiktor