Mój debiut był… krwawy

Mój debiut był… krwawy

Mówiono, że jakiś duch straszy w szkole teatralnej i wyje po nocach. To byłem ja Rozmowa z Emilianem Kamińskim – Pamięta pan swój sceniczny debiut? – Ba! To niezapomniane przeżycie. Tuż po dyplomie pojawiła się propozycja gościnnego zagrania D’Artagnana w muzycznej przeróbce „Trzech muszkieterów” w Operetce Warszawskiej. Fajna przygoda do… 13. przedstawienia, kiedy dostałem szpadą w oko od jednego z występujących. Biedak miał kłopoty z głową i nie wolno było dawać mu do ręki oręża. Ustawiono pojedynek, który wygrywałem. Nieszczęście chciało, że mój przeciwnik nagle stracił kontrolę nad sobą i zamiast bronić się, zaczął atakować. Dźgał mnie szpadą, gdzie popadło, aż trafił w oko. Publiczność zawyła ze zgrozy. Zalałem się krwią. Byłem pewien, że straciłem oko. A szaleniec nadal nacierał. Musiałem go radykalnie unieszkodliwić. Dokończyłem scenę i zakrwawiony wyszedłem za kulisy. Koledzy otoczyli mnie, pytając, co się stało. Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem wydobyć głosu. Ruszałem ustami, ale fonii nie było. Taki szok! Inspicjent krzyknął: „Dajcie mu wódki!”. Ktoś przyniósł szklankę koniaku. Wypiłem i na tyle mi odpuściło, że zacząłem charczeć. Pojawił się lekarz. Ponieważ był niskiego wzrostu, poprosił, abym ukląkł. Klęczałem przed nim, on badał stan mojego oka i po cichu mamrotał: „Zdrowaś Mario” itd. Potem powiedział: „Miałeś szczęście, chłopcze. Oko jest całe. Szpada schlastała ci tylko oczodół”. Ale to nie koniec opowieści. Pani dyrektor Stanisławska ubłagała mnie, żebym dograł spektakl do końca, bo: „Panie Emilianie! Ambasada radziecka jest na widowni”. Wycharczałem: „Dobra” i wszedłem na scenę. Po przedstawieniu powiedziałem pani dyrektor, że dostałem ostrzeżenie od losu i już D’Artagnana grać nie będę. Tak więc, jak pani widzi, mój debiut był… krwawy. – W pamięci kolegów i profesorów szkoły teatralnej zapisał się pan jako wyjątkowo pilny student. – Mówiono, że jakiś duch straszy w szkole i wyje po nocach. To byłem ja. Po wykładach zamykałem się w sali gimnastycznej i ćwiczyłem po swojemu. Przyuważył mnie kiedyś rektor Łomnicki, zainteresował się tym, co robię, i zdradził mi kilka swoich sposobów. To były bardzo ciekawe ćwiczenia. Od tamtej pory minęło sporo lat, ale na szczęście nie zmieniłem podejścia do pracy. Do dziś przed każdym spektaklem przepowiadam rolę. Bo nawet jedno niewyraźnie powiedziane słowo może zburzyć widzowi nastrój. Jeśli aktor się „cuknie”, publiczność natychmiast przypomina sobie, że jest w teatrze i czar pryska. Dla własnego bezpieczeństwa muszę zawsze przegadać tekst. Niektórzy śmieją się ze mnie, ale wielu aktorów pracuje podobnie. – Ważni są mistrzowie zawodu, których młody aktor spotyka, gdy jest jeszcze w „dołkach startowych”. Ci najważniejsi dla pana to… – Wielu. Trzeba jednak zacząć od szkoły teatralnej. A więc przede wszystkim Zofia Mrozowska, Andrzej Łapicki i Aleksander Bardini. Zajęcia z nimi były bardzo ciekawe. Sporo czasu poświęcał mi prof. Bardini. Myślę, że mnie lubił. Znany był z celnych uwag. Kiedy rozstawałem się ze szkołą i przyszedłem mu podziękować za to wszystko, czego mnie nauczył, powiedział: „Emilian! Jeżeli przyrównać szkołę teatralną do krowy, to wydoiłeś ją do końca. Ale teatr to świnia, mój chłopcze”. Pytała pani o moich mistrzów. Był nim z całą pewnością Tadeusz Łomnicki. Kiedy kończyłem studia, on właśnie otwierał scenę na Woli, gdzie zamierzał stosować, jak mówił, nowoczesne metody aktorskie. Zaproponował mi etat. Miałem wątpliwości, czy dobrze robię, mając jednocześnie propozycje z trzech warszawskich teatrów, ale mistrzostwo Łomnickiego imponowało mi tak bardzo, że się zdecydowałem. Jako urodzonemu antykomuniście ciężko mi było przełknąć aktywność partyjną mojego dyrektora, ale jednocześnie był moim ideałem aktora, niedościgłym wzorem. Interesowało mnie przede wszystkim jego wybitne, magiczne aktorstwo, które w tak niezwykły sposób oddziaływało na ludzi. Ale w tym teatrze nie zagrzałem miejsca. – Potem był Teatr Narodowy i Adam Hanuszkiewicz, kolejny mistrz zawodu? – Pracowałem tam sześć długich lat obfitujących w ciekawe wydarzenia, nie tylko artystyczne. To był w większości świetny zespół prowadzony przez inspirującego człowieka. Poza pasją reżyserską pan Adam często bawił się w psychologa. Na przykład kiedyś powiedział o mnie, że mam dwie dusze. Do tej pory nie wiem, co miał na myśli. – Może nagle dostrzegł w panu obok duszy radosnej duszę powikłaną, tragiczną i dlatego kazał

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2003, 2003

Kategorie: Kultura