Mont Blanc – góra życia

Mont Blanc – góra życia

Dwóch młodych ludzi, którym udało się wygrać walkę z rakiem, stanęło na szczycie Mont Blanc, by dać innym wiarę i nadzieję, że można wrócić do życia pełnego pasji i marzeń U Lance’a Armstronga, szosowego mistrza świata w kolarstwie, w 1997 r. zdiagnozowano raka jądra. Amerykański zawodnik nie poddał się i po kilku operacjach wrócił do zawodowego uprawiania sportu. Dopiero w tym roku, po 13 latach od wielkiego powrotu, zapowiedział zakończenie kariery. W międzyczasie zdobył brązowy medal na igrzyskach olimpijskich w Sydney i siedmiokrotnie triumfował w Tour de France, najtrudniejszym i najważniejszym wyścigu kolarskim na świecie. Jego niezłomna postawa, twardy charakter i bezkompromisowa walka z poważną chorobą przyświecały zorganizowaniu wyprawy Mont Blanc Expedition 2010, w której udział wzięli dwaj młodzi ludzie – Piotr Topolski i Wojtek Samp, doświadczeni przebyciem śmiertelnej choroby. Podobnie jak Armstrong nie zrezygnowali z urzeczywistniania marzeń. Ukończyli studia, założyli rodziny, próbują żyć normalnie. Dzień 1. Wyjazd z Polski Gdynia, godz. 8.00, parking przed domem organizatorki wyprawy, Katarzyny Gulczyńskiej. Siedmioosobowa załoga wyrusza wynajętym busem do Francji. Oprócz Katarzyny jadą Aneta Kocia – dokumentalistka wyprawy, Piotr Waloszczyk – lekarz, Jerzy Czerniec, Wojciech Wiwatowski – przewodnicy oraz Wojtek Samp i Piotr Topolski. To ze względu na nich, na ich walkę z chorobą podjęto całe przedsięwzięcie. Wejść na najwyższą górę Europy. Udowodnić sobie i pokazać innym, że poważna choroba nie jest końcem świata. Że nie wyklucza społecznie. Że iść pod górę to nic wyjątkowego. Katarzyna: – Trzy lata temu odważyłam się zamarzyć o wejściu na Mont Blanc, choć nigdy wcześniej nie chodziłam po górach. Raz tylko byłam z wycieczką szkolną nad Morskim Okiem. I pojechałam w Alpy. W drodze na najwyższy szczyt Europy pogoda była OK, ale warunki zaczęły się zmieniać przy zejściu. Chmury zasłoniły alpejskie czterotysięczniki. Wzywana pomoc nie mogła dotrzeć z uwagi na złą pogodę. Ktoś rozpoczął kopanie jamy na nocny biwak, ktoś mniej odporny psychicznie prosił o przekazanie najbliższym swoich ostatnich próśb. To były takie momenty, kiedy całe życie – kadr po kadrze – przesuwa się jak na filmie. Pomoc nadeszła z Cosmique (schronisko), a my rozpoczęliśmy walkę o życie. Cierpienie i ból, jakie spada na nas, jest swego rodzaju prowokacją… Uruchamia siłę, o jaką człowiek siebie nie podejrzewa. I tak się stało z nami. Pod czujnym okiem francuskich ratowników rozpoczęliśmy walkę o życie. Będąc już bezpieczna w Chamonix, zadzwoniłam do rodziny. Dowiedziałam się, że Frans, mój przyjaciel, Holender, źle się czuje. Traci na wadze i wszyscy oczekują na wyniki. Wyniki przyszły bardzo złe. Mężczyzna w pełni życia otrzymuje tę najgorszą diagnozę… Świeżo po alpejskich przeżyciach, wiedząc również to, że rak dotyka ludzi na całym świecie, miałam skojarzenie z Koroną Ziemi. Powiedziałam, żeby walczył, że ja wejdę na tyle szczytów, ile on dostanie chemii. Razem wygramy życie. Tam, wysoko w chmurach, będę walczyć ze słabościami, lękiem, samotnością, zdana na siebie, będę wspierać go czynem. Na Kilimandżaro wchodziłam, kiedy rozpoczynał chemię. Wysłałam mu pierwsze zdjęcie. I tak udało mi się być na siedmiu kontynentach. Co dwa, trzy miesiące byłam na innym szczycie. Najważniejsze, że Frans zaczął walczyć. Wygrał. Wrócił do pracy, do rodziny, do przyjaciół. Kiedy zakończyłam swój górski projekt, wiedziałam, ile dobrego on przyniósł, i zastanawiałam się, co zrobić dalej, jak go zakończyć. Pragnęłam spiąć ten projekt w „różę życia”, głęboko wierząc, że tak jak nam przyniósł wiarę i nadzieję, może przynieść ją innym. Myślałam o Livestrong Seven Summits, czyli Koronie Ziemi z udziałem osób dotkniętych chorobą nowotworową, tak aby na każdym kontynencie dołączali ludzie, którzy wygrali walkę z rakiem, bo można wygrać i wrócić do normalnego życia. Życia pełnego pasji i marzeń. Jakże inaczej ceni się życie po otarciu się o śmierć. Dzień 2. Przyjazd w rejon Parku Narodowego Gran Paradiso. Uzupełnienie ekwipunku Katarzyna o sobie mówi „mała blondynka”. Może i mała, może i blondynka, ale dokonała rzeczy niezwykłej. Pokryła dużą część kosztów wyprawy z własnej kieszeni. Uruchomiła przedsięwzięcie niesienia pomocy, nie mając wcześniej żadnego doświadczenia w tym zakresie. Wystarczyły pasja i dobre serce. Katarzyna: –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 31/2010

Kategorie: Reportaż