Michael Moore, autor zwycięskiego filmu z Cannes, jest dokumentalistą szczególnym. Nawet nie udaje obiektywizmu Wygląd: gruby, nieogolony, w dżinsach, podkoszulku, czasem w kurtce i koniecznie w bejsbolówce – z wyjątkiem sytuacji, gdy akurat odbiera prestiżowe nagrody. Wiek: 50 lat. Stan cywilny: żonaty. Znaki szczególne: wywołuje wyłącznie skrajne emocje – przykład: na rozdaniu Oscarów przyjęto go owacją na stojąco i buczeniem jednocześnie. Bufon, prowokator, patriota, oszust, artysta, kłamca – wszystkie te określenia już słyszał. Jednak na tegorocznym festiwalu w Cannes Michaela Moore’a czekały tylko aplauz i Złota Palma za dokument ostro atakujący George’a Busha, „Fahrenheit 9/11”. Nie ma jak skandal Reżyser twierdzi, że to komedia. Głównemu bohaterowi jednak nie do śmiechu. – Właściwie mógłby mnie zaskarżyć do związku scenarzystów, bo najzabawniejsze dialogi w tym filmie są jego własne – mówił Moore. Decyzję canneńskiego jury natychmiast większość prasy okrzyknęła polityczną, zupełnie jakby w historii festiwalu podobne nie miały miejsca. Próżno przewodniczący jury, Quentin Tarantino, zapewniał, że nagrodzono najlepszy film. W roku wyborczym w USA od polityki się nie ucieknie. Zwłaszcza gdy triumfatora cechuje zdecydowana antybushowska postawa i wszyscy komentują każdą jego uwagę na temat prezydenta. Zapytany, jak prezydent Bush zareaguje na wieść o przyznaniu filmowi Złotej Palmy, reżyser odparł: – Czy on w ogóle ma pojęcie, co to jest? Moore potrafi być manipulatorem, a jak dotąd nie wymyślono lepszego zabiegu promocyjnego niż skandal. Gdy po 11 września wydawca wzbraniał się przed opublikowaniem jego książki „Biali głupcy” bez poprawiania połowy tekstu i złagodzenia krytyki pod adresem Busha, Moore za wszelką cenę robił wrażenie, że jego książka jest zakazana. Księgarze sami zaczęli o nią się dobijać. Kilka tygodni temu było podobnie. Krótko przed rozpoczęciem festiwalu w Cannes „New York Times” na pierwszej stronie obwieścił, że wytwórnia Disneya, do której należy Miramax – producent „Fahrenheit 9/11” – blokuje dystrybucję filmu w USA w roku wyborczym. Szef Disneya, Michael Eisner, miał się obawiać utraty ulg podatkowych dla parku Disneyworld na Florydzie, której gubernatorem jest brat urzędującego prezydenta. Gazety grzmiały, że to atak na wolność słowa. Pikanterii całej historii dodaje fakt, że przed Miramaksem projekt miał innego ojca chrzestnego – był nim Bruce Davey, australijski producent, który prowadzi firmę Mela Gibsona, Icon Productions. W branżowym piśmie „Variety” ukazał się tekst dowodzący, że Davey podpisał nawet umowę z Moore’em, a Gibson wycofał się dopiero po sugestiach republikańskich przyjaciół, że drzwi Białego Domu mogą być odtąd dla niego zamknięte. Gibson i Davey dziś twardo zaprzeczają, jakoby umowa istniała, ale amerykańskie media mają używanie. Szum narastał, jednak Moore dość szybko w wywiadzie dla CNN przyznał, że wiedział już rok temu o zamiarach Disneya. Potwierdził tym samym z uporem powtarzaną wersję rzeczniczki wytwórni. Konfrontacja między Moorem a Disneyem przypomina scenariusz jego filmów: on sam jeden w słusznej sprawie przeciw wielkiej korporacji. Dzięki szumowi medialnemu reżyser przybył do Cannes swoim ulubionym środkiem transportu: na fali kontrowersji, a do tej pory trzy firmy wyraziły duże zainteresowanie kupnem praw do dystrybucji filmu. Moore’owi zależy na wprowadzeniu filmu do kin w lipcu, tak żeby wydanie DVD trafiło do sklepów akurat w wyborczym listopadzie. Negocjacje nie są łatwe, ale złośliwcy twierdzą, iż Harvey Weinstein, współwłaściciel Miramaksu, zagorzały demokrata, dopilnuje, żeby ten film trafił do kin. Obiektywizm? Nie, dziękuję Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Moore jest przecież autorem największego sukcesu kasowego w dziedzinie dokumentu – jego „Zabawy z bronią” zarobiły na świecie prawie 60 mln dol. Okrzyknięto go nawet reanimatorem gatunku. Moore jest jednak dokumentalistą szczególnym. Nawet nie udaje obiektywizmu. Jest showmanem, który przedstawia swoją wizję świata, kwestionuje, wyszydza, bywa demagogiczny i tendencyjny. Przyznaje, że chce na równi informować i bawić. – To smutne, że większość dokumentalistów skupia się na kręceniu dokumentu, a nie filmu. Jeśli dokument nie ma zwrotów akcji, przestaje być ciekawy – twierdzi Moore. Przeciwnicy wytykają mu liczne manipulacje, nie można jednak kwestionować jego wpływu na widzów – ma niezły radar na powszechne
Tagi:
Katarzyna Długosz