Nazywa się Janusz Majewski. Mieszka w USA. Niby normalne. Może poza jednym – jest czarny Korespondencja z Chicago Samolot, lotnisko, hotel… Zakłada kostium, przypina numer startowy i jazda na start. Numer dostaje wcześniej. Przysyłają do domu na kilka tygodni przed biegiem. Wcześniej też maratończyk deklaruje czas, który będzie próbował osiągnąć. Cyfry na plakietce dokładnie określają jego miejsce na starcie. Z przodu, oczywiście, gwiazdy i znakomici – choć mniej sławni – zawodnicy, którzy nadają rangę maratonowi. – My, z czasami powyżej trzech godzin – mówi Janusz Majewski, zawodnik i prezes Polish Marathon Club w Chicago – jesteśmy dla nich tylko tłem. Aby pokonać 42.195 m, niektórzy potrzebują nieco ponad dwie godziny. Są jednak i tacy, którzy zmagają się z dystansem i swoimi słabościami ponad 10 godzin. Jego rekord trasy to 3 godziny i 10 minut. Gdy weźmie się pod uwagę, że ma 55 lat, ten wynik budzi szacunek. – Jestem dzieckiem Dnia Zwycięstwa – mówi Janusz Majewski. 8 maja 1945 roku Zofia Majewska, Polka urodzona w 1922 roku, wywieziona do Niemiec na roboty, spotkała amerykańskiego żołnierza. Euforia, zabawa, śmiech, zbliżenia… – Urodziłem się 9 miesięcy później, 14 lutego 1946 roku w Paderborn, w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Z dokumentów: “Ojciec był czarnym amerykańskim żołnierzem. Dziecko ma wyraźne cechy murzyńskie. Nie zostało zaakceptowane przez matkę”. – Niewiele wiem o mojej matce. Tylko tyle, że pochodziła z Chełmży na Pomorzu. Do 1949 r. mieszkałem w obozie dla dzieci w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Decyzję o moim przyjeździe do Polski podjął jakiś urzędnik amerykański, który wówczas pracował w Niemczech… Z dokumentów: “Lepiej dla małego Janusza, jeśli będzie mieszkał w Polsce, ponieważ w Stanach Zjednoczonych istnieją poważne problemy rasowe”. Wraz z transportem innych dzieci – polskich, rosyjskich, również niemieckich – przyjechał do Państwowego Domu Dziecka w Jastrowiu na Pomorzu. – Jedyne, co zapamiętałem z najmłodszych lat, to brama obozowa, wieżyczki wartowników. Ciągle uciekałem. Nawet po przyjeździe do Polski przez pewien czas organizowałem ucieczki. Często o tym później myślałem. Skąd ta chęć do wyjścia na zewnątrz? Czego tam szukałem? Wydaje mi się, że przez pewien czas byłem przy matce. Więc uciekałem do niej… Podobno, gdy zachorowałem, zostawiła mnie w szpitalu. I nigdy więcej już się nie pojawiła… Każdy biegacz zna swój organizm. Janusz Majewski już po kilku milach wie, jak wyjdzie mu ten bieg. – U mnie przeważnie kryzys przychodzi podczas 16 mili. Gdy ją mijam, wiem, czy zrobię dobry wynik, czy nie… Dla mnie jedyny cel w każdym sezonie to udział w maratonie bostońskim… Boston to Mekka maratończyków, najważniejszy bieg w roku. Aby zakwalifikować się do startu, trzeba osiągnąć wymagany limit. – W mojej kategorii wiekowej to 3 godziny i 30 minut. W bostońskim maratonie brałem udział już cztery razy. Sam udział w “Bostonie” to dla biegacza potwierdzenie jego pozycji, dla wielu – ukoronowanie kariery… Dom dziecka to była szkoła życia. Janusz musiał twardo bronić swojej niezależności i odmienności. Jeszcze dziś przed oczami ma obrazy, które chciałby wymazać z pamięci. Wrogość niektórych kolegów, bezwzględność wychowawców, którzy bili ich często na wyrost, bez wyraźnego powodu. Ironia, kpina, wyzwiska… A to bolało najbardziej. Dusił w sobie złość, zaciskał zęby. Szybko zrozumiał, że najważniejsza jest sprawność fizyczna. – Siła była ważna nie tylko w naszej społeczności w przytułku, ale również na zewnątrz – opowiada. – Za bramą sierocińca stawaliśmy się parszywymi dziećmi. Nie wpuszczano nas do większości domów kolegów ze szkoły, a jeśli już – to szybko wyrzucano. Uprawiał wszystko oprócz narciarstwa, bo na Pomorzu nie było takiej tradycji. – Byliśmy sprawni. W podstawówce skład reprezentacji w poszczególnych dyscyplinach stanowili chłopcy z domu dziecka. Podobnie było w szkole zawodowej, w której zdobyłem zawód ślusarza. Po jej ukończeniu przez krótki czas pracował w stoczni w Ustce, a potem poszedł do wojska. Został na zawodowego. Był instruktorem sportowym. Ożenił się, urodził mu się syn. Gdy w grudniu 1970 roku otrzymał rozkaz wyjazdu do Gdańska, odmówił. Podparł się zwolnieniem lekarskim.
Tagi:
Andrzej Dudziński









