Od ministra do celi

Od ministra do celi

Maciej Zalewski: Okazuje się, że jestem winny korupcji w partii, która głosi ideę czystości

W końcu marca 1990 r. Sejm uchwala ustawę o likwidacji Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch, wielkiego koncernu medialno-wydawniczego, który był jedną z podstaw finansowania partii komunistycznej. Z mocy ustawy część majątku RSW trafia do wydawnictw związanych z partiami politycznymi, głównie tytuły prasowe. „Express Wieczorny” razem z budynkami i gruntami dostaje się w ręce Fundacji Prasowej „Solidarność”, powołanej w tym czasie przez środowisko skupione wokół Jarosława Kaczyńskiego. Kilka lat później fundacja sprzedaje „Express Wieczorny” Szwajcarom.
W kwietniu tego samego roku odbywa się II Krajowy Zjazd NSZZ „Solidarność”, na którym są obaj młodzi uniwersyteccy przyjaciele, czyli Maciek [Zalewski], członek Zarządu Regionu Mazowsze, i Michał Boni, przewodniczący tego zarządu.
– I to on na chama blokuje mój wybór do Komisji Krajowej, który mi się należy – wścieka się Maciek. – Nie umie nawet wytłumaczyć, dlaczego to robi! Myślałem, że normalnie go zarżnę, zabiję jak…! Ale byłem już coraz bliżej Jarka [Kaczyńskiego], więc zacząłem się z „Solidarności” wycofywać.
I już w maju tego roku powstaje Porozumienie Centrum, partia, do której Maciek wnosi w posagu bardzo silny układ warszawski, czyli swoje Grupy Polityczne Wola, natomiast pieniądze na działalność w formie pożyczki wnosi m.in. Fundacja Prasowa „Solidarność”, przez co mają poważne kłopoty z prokuratorem, który zarzuca im nielegalne finansowanie PC. Kilka miesięcy później Zalewski wpada na pomysł powołania spółki Telegraf, a potem z innymi czołowymi działaczami Porozumienia Centrum wchodzi do jej rady nadzorczej i zostaje prezesem. To najbardziej kontrowersyjny projekt ówczesnego obozu Lecha Wałęsy. Chcą zakładać wydawnictwo, nową gazetę „Telegraf” i własną telewizję. Nie mija nawet rok, a kapitał założycielski partyjnej spółki rośnie 150 razy, bo ich akcje wykupuje wiele firm, przeważnie państwowych, w tym wielki bank, z którego biorą także ogromne pożyczki. Wychodzi więc na to, że prywatna spółka i związana z nią partia żerują na państwowych pieniądzach, rozwijają się kosztem państwowych firm. Jednak najwięcej Telegrafowi daje podobno prywatna spółka Art-B, co znaczy Artyści Biznesu, którzy dorobili się, wykorzystując prawnie zakazany oscylator ekonomiczny, polegający na wielokrotnym, jednoczesnym oprocentowywaniu tych samych pieniędzy w kilku różnych bankach, co kosztowało polski system finansowy ok. 424 mln dzisiejszych złotych. Właściciele Art-B twierdzili, że przekazali Telegrafowi 5,7 mln nowych złotych.
– A to jest nieprawda – opowiada Maciek. – Ale się zgadzam, że jak na dzisiejsze czasy jest nie do pomyślenia, że koncerny państwowe płacą na spółkę prywatną.
– W której na dodatek są sami politycy.
– Tak. Ale przecież nie gromadziliśmy pieniędzy, żeby budować sobie domy i kupować samochody. Teraz jest inaczej, ale wtedy myślenie polityczne było takie, że trzeba mieć swoją prasę. I telewizję.
– Bo razem z Wałęsą szliście do władzy, konkretnie do jego kancelarii, w której ty byłeś sekretarzem Komitetu Obrony Kraju, jakby ministrem obrony w Kancelarii Prezydenta RP.
– Tak. Nigdy bym nie przypuszczał, że efektem naszego wcześniejszego spotkania z notariuszem w redakcji „Tygodnika Solidarność”, na którym powołaliśmy spółkę Telegraf, będzie to, że zostanę skompromitowany, wywalony z polityki i po kilku latach skończę w kryminale.

Umieranie. Uliczna szarża pancerna

Umieranie zaczyna się w połowie 1991 r., kiedy jedna z nieistniejących już dzisiaj gazet informuje, że najwyżsi działacze Porozumienia Centrum, zatem partii, której Maciek Zalewski jest jednym z założycieli, wykorzystując wysokie urzędy państwowe w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, które sprawują, zbijają ogromne majątki na akcjach ich własnej prywatnej spółki Telegraf. W ten sam sposób zdobywają fundusze na partyjną działalność.
Do założenia gazety „Telegraf”, która miała być organem prasowym obozu Wałęsy, wprawdzie nie dochodzi, nie udaje się także założyć własnej stacji telewizyjnej, co było w planach, ale spółka z wielkim powodzeniem handluje papierosami, napojami gazowanymi, sportowymi butami i innymi chodliwymi na początku polskiej transformacji towarami. Inicjatorzy powołania Telegrafu, którzy obejmują funkcje publiczne, rezygnują ze stanowisk w spółce, a Maciek Zalewski sprzedaje wszystkie swoje akcje, chociaż wtedy nie ma takiego obowiązku. Świeżo upieczony sekretarz stanu mówi w Telewizji Polskiej, że od tego momentu z Telegrafem wiążą go tylko emocje i wspomnienia.
To czas pierwszych w pełni wolnych wyborów parlamentarnych, czas, kiedy Maciek zostaje posłem Porozumienia Centrum. Mandaty zdobywają także bracia Jarosław i Lech Kaczyńscy, którzy po ostrym konflikcie z Lechem Wałęsą odchodzą z Kancelarii Prezydenta.
Piekło wybucha w połowie 1992 r. po publikacji w jednym z tygodników tekstu „Modliszki z PC”. Modliszki to owady ze złożonymi jak do modlitwy łapkami, które mają ten osobliwy zwyczaj, że zaraz po kopulacji i zapłodnieniu samica lubi pożreć swojego partnera. Nie wiadomo, skąd skojarzenie z tymi stawonogami, bo w tekście nie ma kanibalizmu, tylko zwierzenia właścicieli spółki Art-B, że Maciek Zalewski, prominentny działacz PC i sekretarz stanu w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego przy Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Wałęsy, ostrzegł ich, że Urząd Ochrony Państwa rozpoczął przeciw nim śledztwo i planuje ich nawet aresztować, co sprawia, że obaj zwijają manatki i wyjeżdżają z kraju.
Szefowie Art-B przyznają także, że finansowali Porozumienie Centrum.
Maciek wraca w tym czasie z córkami z tygodniowych wakacji w Legolandzie. Już w Polsce włącza w samochodzie radio.
– I słyszę, że poseł Zalewski uciekł do Izraela z walizą pełną podpierdolonych pieniędzy – śmieje się gorzko Maciek. – Tak z nami walczą! Ja się nie żalę, bo polityka polega na tym, że się walczy, ale dziewczyny nic nie rozumieją, są małe, chodzą do podstawówki. To wtedy wszystko zaczyna się sypać, w tym pierwszym okresie wolnej Polski, kiedy powinno się budować scenę polityczną, wspierać wzajemnie, kształtować oba rodzące się obozy, bo nie jest normalne, kiedy jest tylko jeden. No i na tej wojnie okazuje się, że jestem Czarnym Piotrusiem do zabicia, chociaż to był pomysł na zabicie całej naszej drużyny, bo przecież nie ja wymyśliłem to wszystko, za co nas ścigają, ale bronić się muszę zupełnie jak solista. Okazuje się, że jestem winny korupcji politycznej w partii, która głosi ideę czystości, domaga się badania wszystkich majątków, podejrzanych fortun przejętych przez czerwonych.
Maciek z ulubieńca partii staje się ciężarem, który trzeba wodować, pozbyć się go za wszelką cenę, bo inaczej wszyscy pójdą na dno. Młody polityk dobrze to rozumie, bo takie są reguły gry na całym świecie, więc nie ma nawet żalu i w trakcie kadencji opuszcza klub parlamentarny oraz partię Porozumienie Centrum, której jest przecież jednym z założycieli.
Oskarżenia prasowe okazują się poważne, dziennikarze nie wyssali ich z palca, bo już w końcu tego roku Prokuratura Wojewódzka w Warszawie stawia Maćkowi Zalewskiemu zarzuty, które potwierdzają doniesienia prasowe. Były sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta uprzedził szefów Art-B, przez co utrudnił postępowanie karne, i udzielił im pomocy w uniknięciu odpowiedzialności.
Dużo poważniejsze są dwa następne zarzuty. Po pierwsze, prokuratura jest zdania, że Maciek przywłaszczył sobie 1,7 mln dol., które dostał niby od Art-B na akcje spółki Telegraf. Ale ich jej nie przekazał, więc wziął jakby w ten sposób łapówkę. Po drugie, „wykorzystując pełnioną funkcję publiczną, zażądał i uzyskał od Art-B na rzecz spółki Telegraf korzyść majątkową w postaci nieoprocentowanej pożyczki w kwocie czterech milionów nowych złotych, uzależniając od tego swój wpływ na dalsze losy spółki Art-B oraz toczącego się w tej sprawie śledztwa”.
Wobec tych zarzutów prokurator generalny prosi Sejm Rzeczypospolitej o uchylenie Maciejowi Zalewskiemu immunitetu poselskiego, bo inaczej nie będzie można pociągnąć go do odpowiedzialności karnej za popełnione przestępstwa. 3 lutego 1993 r., podczas wystąpienia przed wysoką izbą, oskarżony poseł sam prosi, aby Sejm uchylił jego immunitet. Głosowanie odbywa się następnego dnia. Za wnioskiem prokuratury jest 271 posłów, 26 jest przeciwko, a 43 wstrzymuje się od głosu. Wśród tych ostatnich jest Michał Boni, który głosuje wbrew całemu swojemu klubowi parlamentarnemu, chociaż nie tak dawno jeszcze, zaledwie 10 miesięcy wcześ­niej, po uchwaleniu ustawy lustracyjnej, kiedy były zbierane podpisy pod listem w obronie godności Michała, Maciek odmówił podpisania.
Nie mijają dwa miesiące, a uwikłany poseł poza immunitetem traci także sejmowy mandat. Sam go składa po najdziwniejszej z możliwych kolizji drogowej i oskarżeniu prasowym, że prowadził samochód w stanie nietrzeźwym. Z doniesień gazet wynika, że honda accord Maćka uderzyła przed skrzyżowaniem ulic w stojący na światłach samochód. Według relacji naocznego świadka kierowca z uderzonego auta podchodzi do hondy sprawcy, otwiera drzwi z lewej strony pojazdu i widząc, że w środku wszyscy są kompletnie pijani, zaczyna gdzieś dzwonić, a za kilka minut zjawiają się telewizja i wszystkie gazety.
– Byłeś pijany?
– Jasne.
– Palma ci odbija? Sodówka? Ile ty wtedy masz lat?
– 37. I wychodzi, że jedyne, co mogę zrobić, to złożyć mandat. Teraz uważam, że jak człowiek zaplącze się w takie historie, to jedynym sensownym wyjściem jest spokojne tłumaczenie, że nie jesteś bez grzechu, ale wszystko, co mówisz, to prawda. No co? Będziesz oszukiwał, że nie byłeś pijany? Jak byłeś! Poza tym jak oszukujesz w takich duperelach, to znaczy, że oszukujesz zawsze. No i tak zostaję na martwym polu. Sam. I umieram.
Maciek jest więc bez immunitetu i bez mandatu, a w październiku 1993 r. przed Sądem Rejonowym Warszawa-Śródmieście zaczyna się jego proces o przywłaszczenie, wyłudzenie i ostrzeżenie przestępców o grożącym im aresztowaniu, co umożliwia im ucieczkę i wymknięcie się organom ścigania. Oskarżony nie przyznaje się do winy.
– Jestem twardy, zdolny, mam dużo energii – mówi mi jakoś wtedy, kiedy 20 lat temu rozpoczynam pracę nad tą książką. – I jestem przegrany. Ale tylko w jednej dyscyplinie sportu. W polityce.
Po trwającej pięć lat sprawie prokurator żąda dla Maćka czterech i pół roku więzienia, a w maju 1998 r. sąd ogłasza, że Maciej Zalewski jest niewinny, bo nie udaje się rozwiać wszystkich wątpliwości związanych z zarzutami prokuratury, opierającymi się głównie na bardzo niewiarygodnych zeznaniach właścicieli Art-B, z których jeden jest przestępcą ściganym listem gończym, a drugi przestępcą odbywającym już karę więzienia. 17 lat później pierwszy z nich z uśmiechem na ustach przed kamerami telewizji przyznaje wprost, że Maciek ich nie ostrzegał o grożącym im aresztowaniu, zwyczajnie sobie zmyślali, fantazjowali z jakiegoś powodu.
– A „Gazeta Wyborowa” po ogłoszeniu tego wyroku na pierwszej stronie wywala, że „Wątpliwości wygrały proces” – opowiada Maciek. – Nie ja, kurwa, wygrałem, tylko wątpliwości! I to Bogdan pisze, chłopak od nas.
– Był kolporterem w Firmie – przypominam sobie. – Nosił „Wolę”. Wątpliwości ciągle ma także prokuratura, więc składa apelację. W styczniu 2003 r., po drugim procesie, sąd rejonowy skazuje Maćka na trzy i pół roku więzienia za wyłudzenie od Art-B 4 mln zł pożyczki dla Telegrafu, której spółka nie oddała w całości. Pozostałe zarzuty upadają, chociaż gazety publikują podpisane przez Maćka pokwitowanie przyjęcia 1,7 mln dol.
– No, kurwa! – Maciek śmieje się dziwnie, nerwowo, a raczej skrzypi przeciągle jak Hermann Brunner ze „Stawki większej niż życie”, kiedy przywalał ciężkim, świńskim kawałem. – To chyba pierwszy w historii przypadek, że facet kwituje łapówkę. Oczywiście papier jest sfałszowany, a wyrok dostaję od dziewczyny, dla której jest to pierwsza sprawa w życiu. Najmłodsza pani asesor w sądzie.
– Taka siksa? Do takiej grubej afery?!
– Tak zaczyna, ale po mojej sprawie zostaje szefową sądów grodzkich.
Teraz Maciek składa apelację. I w październiku 2003 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie zmniejsza jego karę do dwóch i pół roku.
W marcu 2005 r. Maciej Zalewski zaczyna odsiadywać wyrok.

Wstyd. Stos suchych badyli

W 2005 r. Maciej Zalewski, były sekretarz stanu w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, zaczyna odsiadywać wyrok dwóch i pół roku więzienia za wyłudzenie od Art-B 4 mln zł pożyczki dla spółki Telegraf, której był prezesem. Spółka ta została wymyślona jako zaplecze finansowe partii Porozumienie Centrum braci Kaczyńskich, której Maciek jest jednym z założycieli i jej posłem, i jedną z najważniejszych postaci.
A Maciek nie prosi prezydenta o akt łaski, a najpewniej by go dostał. I trafia do zakładu karnego na warszawskim Bemowie o bardzo łagodnym reżimie.
– Więzienie to chujowe doświadczenie – mówi ponuro Maciek. – Wchodzę ze swoim majdanem pod celę, a z telewizora Jarek Kaczyński przemawia, że sprawy Zalewskiego tak po prostu nie zostawimy, będziemy wyjaśniać. Gówno zresztą z tego wyjaśniania wychodzi, bo z ulgą sobie o wszystkim, i o mnie, zapominają. To czas, kiedy partia braci Kaczyńskich wygrywa wybory, a na moim więziennym oddziale dostają najwięcej głosów, bo skoro jeden od nich siedzi w naszym kryminale, to znaczy, że to są fajne chłopaki. A ja przez pół roku muszę walczyć z ksywą „Minister”, którą dostaję.
I jeszcze się dziwi, minister jeden! Jest prawdopodobnie jedynym więźniem w byłym Układzie Warszawskim, który pali cygara i chce, żeby go nie nazywali „Ministrem”. (…)
– Mnie ratuje to, że jestem z chuligańskiego Powiśla, więc więzienną subkulturę znam lepiej niż współczesne garusy – opowiada Maciek. – A wszystko jeszcze utrwala mi się podczas obu odsiadek za komuny.
W celi Maćka wśród dziesięciu współwięźniów jest siedmiu zabójców, którzy w jego lekkim kryminale dosiadują końcówki swoich ogromnych, przeważnie 25-letnich wyroków. Jest wśród nich np. zabójca Jana Strzeleckiego, wybitnego polskiego socjologa i eseisty, z którym rodzina Zalewskich była zaprzyjaźniona. Na uniwersyteckich zajęciach prowadzonych przez Maćka teksty Strzeleckiego są lekturą obowiązkową.
– A ja z mordercą, który go zatłukł, prowadzę wielką, półtoraroczną rozmowę, nagrywam ogromny wywiad, bo dostaję zgodę na posiadanie dyktafonu. To wspaniały, wstrząsający materiał, z którym ciągle nie wiem, co zrobić. Nie palę się zresztą, żeby się do tego wziąć, bo razem z tymi opowieściami wracają najgorsze wspomnienia. Nie muszę cię chyba przekonywać, że więzienie nie jest dla starych ludzi? Wspomnienia o nim także. To, że nie jestem ze szczętem pogruchotany, zawdzięczam moim dziewczynom.
– Żonie i córkom.
– Tak. Małgosi, Marysi i Krysi.
To jakoś wtedy, na wiosnę 2006 r., przychodzę do Maćka na widzenie, od którego zaczynam pisać ostatnią część Skuchy. Przychodzę po nic, bez reporterskiego pomysłu, planu, bez żadnych mądrych pytań, więc chyba tylko po to, żeby na niego spojrzeć i coś usłyszeć, ale sam nie wiem, co by to miało być. Na pewno nie przychodzę do Maćka z ciekawości. Raczej z nadzieją. Reporter poświęca niekiedy mnóstwo czasu i energii, kiedy czuje albo widzi, że w czymś, w kimś jest zalążek opowieści, wystarczy więc tylko się spotkać, podmuchać, a historia sama rozczmycha się jak ogień na wielkim stosie suchych patyków. Wystarczy tylko nie przeszkadzać, dobrze słuchać, a poleci samo.
Ale wtedy nie może się to udać, bo jak kompletny amator nie potrafię okiełznać emocji, i kiedy widzę Maćka z cygarem w zębach, jedyne pytanie, jakie przychodzi mi do głowy, to czego w życiu wstydzi się najbardziej. On więc pyta, jakie jest następne pytanie, ja mówię, że takie samo jak to pierwsze, i Maciek wygania mnie w cholerę. Koniec widzenia.
Tak na dziewięć długich lat zamykam dla siebie jego opowieść.
A już w lipcu 2006 r., po odbyciu połowy kary, były szef Telegrafu wychodzi na wolność. Chociaż o nic nie prosi. Wyręcza go dyrektor zakładu karnego na warszawskim Bemowie, który pisze za niego wniosek czy też prośbę do sądu penitencjarnego o warunkowe przedterminowe zwolnienie.
Niektórzy znajomi Maćka do dzisiaj wątpią w jego winę. Wiele osób sądzi, że nie bronił się ze wszystkich sił, nie mówił wszystkiego, co wie, wyraźnie kogoś krył ze swoją szkodą, oszczędzał, jak mógł, chciał ochronić. Wiele razy podczas naszych rozmów Maciek nazywa siebie białym oficerem, zatem kimś wiernym do końca, bez względu na okoliczności, który nigdy nie sprzeda, nie ulegnie, nie przejdzie do czerwonych, na drugą, zwycięską stronę.
– Co obaj bracia dobrze rozumieli – tłumaczy Maciek. – Więc nie przypominam sobie, żeby kruszyli o mnie kopie.
– Dlaczego? – pytam i zapadam się w sobie, bo wiem, że szybko nie odpowie. (…)
– Nie walczyli o mnie, bo to najbardziej makiaweliczne, a więc bezwzględne i fascynujące postaci naszego 25-lecia, jakie znam – kończy myśl Maciek. – To genialni ludzie, którzy świetnie grają, fenomenalnie wszystko pamiętają, są cudownymi analitykami, a prywatnie wspaniałymi rozmówcami. Fascynujące postaci przesiąknięte inteligencko-szlacheckim etosem budowania szklanych domów, potrzebą pomagania ludziom, kotom i wszystkim, którzy sobie nie radzą.
Dzisiaj nie widzę już w Maćku Zalewskim nawet krztyny tego wszystkiego, co zobaczyłem na więziennym widzeniu. Albo wydawało mi się, że widzę. Ani odrobiny wyniosłej buty, żadnej arogancji, raczej smutną nostalgię za czymś, co nie wróci na pewno. Nawet cygar nie pali. Teraz fajka ciągle między nami. Gmera przy niej i majstruje, dłubie, przeczyszcza, przedmuchuje, dziesiątki razy przypala zapalniczką, której klikanie można sobie wyobrazić jako miły dla męskiego ucha chrobot zamka od pistoletu. Ucieka w tę fajkę, gdy padają trudne pytania, nabija, ciągnie, głośno pyka, zajmuje rozbiegane myśli i ręce, a mnie oczy, co przeszkadza bardziej, niż gdyby naprawdę wyjął pistolet i się nim bawił albo wyciąg­nął gilotynę i obcinał paznokcie.
Zawsze, skubaniec, musi mieć ten ratunkowy rekwizyt, barykadkę, którą odgradza się od ludzi. Ode mnie właściwie.

Dymanie. Syn czarnego miasta

Maciek jest polonistą, antropologiem kultury, filmoznawcą i miłośnikiem hollywoodzkiego kina, więc bardziej dla przyjemności niż dla zarobku pisze scenariusz serialu szpiegowskiego w amerykańskim stylu pod tytułem „Syn miasta”, ale chociaż jest organizacyjnym geniuszem, nie udaje mu się skierować go do produkcji. W jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych powstaje nawet pilot, pierwszy odcinek, ale wszyscy decydenci grymaszą, że nie wiadomo, kto zabił rezydenta polskiego wywiadu w Hongkongu, więc Maciek musi tłumaczyć, że kino szpiegowskie na tym właśnie polega, że w pierwszym odcinku nie wie się wszystkiego. Najgorsze, że do głównej roli dostaje celebrytkę, a nie aktorkę, która nie uczy się tekstów, wszystko myli, zmyśla, psuje i mówi, że może grać nawet sceny rozbierane, pod warunkiem że będzie ubrana. (…)
Producentem pilota jest firma, która specjalizuje się w kręceniu reklam, ale faceci od nich tak jak Maciek marzą o robieniu dobrego, komercyjnego kina, więc dawny konspirator zatrudnia się u nich na zasadzie wolontariusza, a kiedy jeszcze jego córka Marysia skończy w Kalifornii studia w szkole filmowej, ruszą pełną parą z niezależną produkcją. Taki jest plan i marzenie Maćka.
– No dobra, ale ja chcę wiedzieć, z czego żyjesz. – A on draps za fajkę, bo może zapomnę, o co pytam, i powie mi coś od czapy, o czym on będzie miał ochotę pogadać.
– Więc po 30 latach wracam do swojego stanu wyjściowego i zajmuję się kinem, ale teraz jako producent kreatywny.
– A jak zarabiasz?
– Mam etat doradcy zarządu firmy, która buduje III RP. Infrastruktura. Drogi, stadiony, mosty…
– Jak wygląda twoja praca?
– To wysiadywanie na naradach zarządu, jak na posiedzeniu dawnej Rady Ministrów w dziwnym składzie, bo minister spraw wewnętrznych jest od nas, minister finansów od czerwonych, minister transportów od was… Pełen ekumenizm, a do tego ja na etacie, i tak powstają nasze autostrady. A do mistrzostw Europy w piłce nożnej dopłacamy 40 mln zł, bo nas dymają przy budowie stadionu. To idę do prezydenta Wrocławia i mówię: „Rafał, lepiej zapłać”, ale on nie może, bo już zapłacił wykonawcom, a my jesteśmy tylko podwykonawcą jakiegoś ogromnego koncernu światowego. Robimy dla nich elektronikę, ale też rękoma podwykonawców, bo nie mamy tysięcy ludzi, robotników, setek koparek, spychaczy. Kluczem wszystkiego jest finansowanie tego bałaganu, stąd tylu finansistów w zarządzie firmy, a ja mam przecierać szlaki, załatwiać, przekonywać, zachęcać, czyli seks oralny.
– I nic nie robisz, tylko omawiasz?
– Tak. Gadanie zamiast dymania, człowieku.

Tytuł, skróty i ilustracje pochodzą od redakcji

Fragmenty książki Jacka Hugo-Badera Skucha, Wydawnictwo Agora, Wydawnictwo Czarne, Warszawa – Wołowiec 2016

Wydanie: 2016, 30/2016

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy