Nie ma ręki, może śpiewać

Nie ma ręki, może śpiewać

Górnicy w Boguszowie dostali renty, żeby można było zalać kopalnie. Teraz renty są zabierane Są zbyt starzy i zbyt chorzy, żeby się przekwalifikować na elektroników ze znajomością języka i dojeżdżać do pracy do Czech 60 km w jedną stronę. Aż tam burmistrz prawie załatwił robotę dla niewielkiej grupy. Są zbyt młodzi i zbyt zdrowi, żeby zacząć zbierać na trumnę. Renciści, którzy po ozdrowieniu nie mają gdzie dopracować do emerytury. Państwo dawało renty hojną ręką, szczególnie na początku lat 90. Jeśli lekarz zakładowy zabraniał górnikowi iść do pracy pod ziemią i kierował na dokładniejsze badania, należało się spodziewać, że będzie renta. Lepsze to było niż zasiłek dla bezrobotnych. Zwłaszcza że kopalnie zwalniały ludzi co miesiąc: i węglowe, i barytowa. Zasiłek, wiadomo, rok. Renta – parę lat lub do śmierci. Poza tym po kilkunastu czy ponad 20 latach pod ziemią renta była ok. trzy razy wyższa od zasiłku. Na renty załapywali się nie tylko górnicy. O chorobę w Wałbrzyskiem nietrudno. Bezrobotni zazdrościli rencistom, mimo że podobno zdrowie jest najważniejsze. W Boguszowie, żeby żyć, trzeba być chorym. Tak się mówiło. Teraz powiedzenie brzmi trochę inaczej. W Boguszowie, żeby żyć, trzeba być umierającym. A i to nie zawsze wystarcza. Ministerialne ogólniki Znajoma pani Zofii miała raka. Amputowali jej rękę. Dostała rentę, a potem straciła, chociaż ręka nie odrosła. Zgodnie z ustawą nowelizowaną w 1998 roku rentę może dostać inwalida niezdolny do pracy, a nie taki „z uszczerbkiem” na zdrowiu. – Nie ma ręki, ale może robić co innego, na przykład śpiewać – usłyszała pani Zofia na komisji. – W zeszłym miesiącu w Gorcach powiesiła się kobieta, która z renty utrzymywała siebie i dwoje dzieci. Odebrali jej, bo miała tylko uszczerbek. Pogrzeb był cichy, bez telewizji i orzecznika ZUS, który jej świadczenie zabrał, ani wiceminister Lewickiej, która napisała do boguszowian, że im się poprawi, jak poprawi się w Polsce. Na dowód, że tego nie zmyślili, Jan Klejna wyciąga opieczętowane w Warszawie ministerialne pismo: „Wyrażam nadzieję, że wraz ze wzrostem gospodarczym ogół naszego społeczeństwa w mniejszym stopniu będzie borykać się z tak często obecnie występującymi problemami finansowymi”. Pani Bożena, żona Klejny, pyta samą siebie, kiedy się taki minister spotkał twarzą twarz z „najmniejszym fragmentem tego społeczeństwa”, „borykającym się z problemami”, których świadomość ma pani Lewicka. Uzdrowieni renciści z Boguszowa chcieli pojechać do Warszawy i pokazać się na miejscu, ale nie mieli na bilety. Twierdzą, że posłowie AWS chcieli zabrać ich w jedną stronę samochodem, którym jeżdżą na obrady parlamentu i ważnych komisji. Ale czas zrobił się nieodpowiedni. Posłowie z AWS, rząd AWS-owski, samochód służbowy, a czas przedwyborczy. Postanowili więc, że ściągną kogoś z Warszawy do siebie. Napisali do premiera, odpisała wiadomymi słowami minister Lewicka. Głodówka publiczna Skończyła się po 10 dniach. Odnotowała ją prasa lokalna i miejscowy lekarz, który im wytłumaczył, że są zbyt schorowani, żeby taki protest przeżyć. Poza tym, co za różnica? I tak głodują, tyle że w domu. Opuścili więc siedzibę Komitetu Obywatelskiego z szyldem „Solidarności”. Mieli prawo właśnie tam protestować, bo to oni zakładali w Wałbrzyskiem związek, oni agitowali do pierwszych wolnych wyborów, oni krzyczeli najgłośniej, żeby nie zamykać kopalń na łapu-capu, bo przyjdzie bieda. A jak już przyszła, wstydzą się czasem ulicami chodzić. Czują się winni. „Panie premierze, piszemy do Pana nie pierwsze pismo w tej sprawie i ani razu nie dostaliśmy odpowiedzi (…). Czy Pan premier zastanowił się kiedyś, że są ludzie, którzy, żeby zjeść kromkę chleba, muszą ją znaleźć na śmietniku?”. – Panu Bogu kulą w okno – przyznaje Klejna, który w imieniu wałbrzyskiego Związku Emerytów i Rencistów, oddział w Boguszowie-Gorcach, podpisał się pod listem do szefa rządu. – Od początku to wiedzieliśmy. Jednak człowiek czuje, że musi coś robić. Żeby nie powiedzieli kiedyś, że nic nie wiedzieli. – Tyle nam z tego przyszło, że się człowiek wyładował, wykrzyczał do dziennikarzy, popłakał publicznie, a nie w poduszkę – podsumowują kobiety, którym gadka idzie sprawniej niż ich mężom. To one każdego ranka myślą, co tu do garnka włożyć, żeby wyglądało na obiad, żeby dziecku dać kanapkę do szkoły, bo darmowe zupki od burmistrza coraz cieńsze. Jeśli chodzi o władzę, to na nim jednym nie wieszają psów, bo on jeden ich nie unika, choć w przeciwieństwie do nich jest

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 34/2001

Kategorie: Reportaż