Muzeum widzę ogromne

Muzeum widzę ogromne

Po ponad 12 latach pracy został zwolniony dyscyplinarnie i nie usłyszał nawet słówka „dziękuję” Ferdynand Ruszczyc policzył dokładnie, ile czasu przepracował jako dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie. 12 i pół roku, czyli 150 miesięcy. W powojennych dziejach tej największej i najbardziej prestiżowej polskiej placówki muzealnej to prawie epoka. Szmat czasu, podczas którego muzeum często zwracało na siebie uwagę całego kraju, bo miały tutaj miejsce głośne wydarzenia artystyczne. Dyrektor osobiście otwierał ok. 150 wystaw, a wśród nich wręcz sensacyjne ekspozycje, które odwiedzało od 50 do 80 tys. ludzi. Ale niezależnie od dorobku, ciekawych pomysłów i ważkich osiągnięć wszystko zakończyło się typowo po PiS-owsku, w smrodzie. Ktoś, kto setkom tysięcy Polaków dostarczał szlachetnych przeżyć i wzruszeń, starał się, aby muzeum otworzyło się na zwiedzających i stworzyło im warunki uczestnictwa w światowym obiegu dóbr kultury, musiał odejść w niesławie. Pisano wyłącznie o samowoli dyrektora, przekraczaniu uprawnień, ustawianych przetargach na roboty remontowe i o nepotyzmie. Prasa podała, z trudem skrywając satysfakcję: Minister kultury usunął w piątek ze stanowiska Ferdynanda Ruszczyca. „Rzeczpospolitą” były dyrektor podejrzewa, że pisała na polityczne zamówienie. „Gazeta Wyborcza” napisała oczywiście, że dyr. Ruszczyc staje przed rzecznikiem dyscypliny finansów publicznych Ministerstwa Kultury i będzie musiał wyjaśnić wątpliwości, które pojawiły się w raporcie resortu. Ale kiedy ministerialna komisja uwolniła go ze wszystkich zarzutów, gazety to już nie interesowało. – Na tym opieram przekonanie, że moje odwołanie było podyktowane względami politycznymi – mówi dyrektor. – Dziennikarze wiedzieli zwykle jeszcze przede mną o planowanych decyzjach ministra. Do zwolnienia potrzebny był byle pretekst. Wykorzystano w tym celu decyzję o odwołaniu zastępczyni dyrektora, choć formalnie nie było to odwołanie, lecz przeniesienie. Minister stwierdził jednak, że Ferdynand Ruszczyc uczynił to bezprawnie, bo nie spytał go o zgodę. W rezultacie dymisji dyrektora muzeum jest teraz kierowane jak na ironię przez tę „sporną” zastępczynię. Czym sobie dyrektor zasłużył na niechęć PiS-owskich elit? Może tym, iż w 2005 r. właśnie w MN odbył się wiec wyborczy Donalda Tuska jako kandydata na prezydenta. A może jeszcze tym, że anglojęzyczny miesięcznik „Forbes”, prezentując skład przyszłego rządu PO, umieścił nazwisko Ferdynanda Ruszczyca jako przewidywanego ministra kultury? – Nie ukrywałem swych sympatii do PO, a tacy z reguły po zwycięstwie PiS musieli za to drogo zapłacić – wyznaje. Pomysł na muzeum – Chciałem wyprowadzić z zapomnienia tę placówkę, która niebawem będzie obchodzić 140-lecie, i uczynić z niej nie tylko wiodące muzeum w Polsce, ale i liczące się w świecie. To było moje motto. Chciałem też, by ludzie tutaj pracujący nabrali wiary w siebie, by poprawiły się relacje międzyludzkie. Ferdynand Ruszczyc przyszedł do pracy w Muzeum Narodowym w 1982 r., jeszcze jako student historii sztuki. Po trzech latach odszedł, bo uznał, że pracujący nie czuli się tu najlepiej. – Uciekłem z powodu marazmu i złej atmosfery. Nikt nikomu nie kłaniał się na korytarzu, ludzie się chowali po pokojach lub przemykali pod ścianami – przywołuje dosyć ponure wspomnienia i zaraz przeciwstawia im czasy dzisiejsze – ludzie zaczęli lepiej zarabiać, atmosfera pracy się zmieniła. – Przez 12 i pół roku nie było większych konfliktów ze związkami zawodowymi, choć mój poprzednik został przez „Solidarność” wywieziony na taczkach. Coraz więcej młodych chce tutaj uzyskać zatrudnienie, a wcześniej trudno było kogoś znaleźć do pracy. – Kiedy zostałem dyrektorem Muzeum Narodowego w 1995 r., zacząłem z zespołem ludzi zastanawiać się, co zrobić, aby nasza działalność została w Polsce zauważona, aby zaczęto nas inaczej postrzegać. Dzięki wielu kontaktom, przyjaciołom w Warszawie i w Watykanie zorganizowaliśmy pierwszą wystawę, której głównym akcentem było słynne „Złożenie do grobu” Caravaggia. Prezentacja tego obrazu trwała tylko miesiąc, do października 1996 r. i otrzymała błogosławieństwo Ojca Świętego. Odwiedziło ją ponad 80 tys. osób. To był pierwszy krok w pozyskiwaniu szerokiej widowni i zmiany sposobu postrzegania. Taki kierunek został zaakceptowany. Później była wystawa Picassa, „Transalpinum” i impresjoniści z paryskiego Musée d’Orsay. Pokazaliśmy, że choć z powodów finansowych i szczupłej powierzchni nie stać nas na gigantyczne wystawy, to jednak ekspozycje bardziej kameralne są w naszym zasięgu. Przy tym znaleźli się sponsorzy, którzy pokryli

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 46/2007

Kategorie: Kultura