Grywaliśmy na krakowskim Kazimierzu, aż któregoś dnia pojawił się Steven Spielberg… Jerzy Bawoł – akordeonista zespołu Kroke Kroke (co w jidysz oznacza Kraków) został utworzony w 1992 r. przez trójkę przyjaciół, absolwentów krakowskiej akademii muzycznej: Tomasza Latę (kontrabas), Tomasza Kukurbę (altówka) i Jerzego Bawoła (akordeon). Początkowo grali muzykę bardzo mocno osadzoną w tradycji klezmerskiej, z silnymi wpływami bałkańskimi, by z czasem wzbogacić ją o brzmienia Orientu i Indii, elementy jazzu i world music, tworząc własny, charakterystyczny styl. Płyta „Feelharmony” jest ukoronowaniem 20-letniej działalności Kroke. Rozmawia Paweł Dybicz Można powiedzieć, że jesteście muzyczną wersją kariery od pucybuta do milionera. Wy też zaczynaliście od występów na ulicy, by teraz grać w dużych salach koncertowych, nie tylko w Europie. – Trochę tak to wygląda, ale nie wolno zapominać, że każdy z nas jest wykształconym muzykiem klasycznym, przeszedł wszystkie stopnie edukacji muzycznej, skończył Akademię Muzyczną w Krakowie. Świadomie się zdegradowaliśmy do poziomu ulicy. 20 lat temu w Paryżu, Londynie czy Wiedniu muzycy, ci po akademiach, degradowali się do poziomu ulicy, kiedy np. tracili wzrok, ale snobistyczny świat tych metropolii pozwalał na to, by klasyk muzyczny wyszedł na ulicę lub plac i mógł sobie coś zagrać. To się nie mieściło w kanonie zachowań, również w Polsce. My natomiast zdegradowaliśmy się z pełną świadomością i z premedytacją. I nawet nie w Warszawie czy w Gdańsku, ale w Krakowie, właściwie pod samym nosem akademii muzycznej. Pewnie ku niezadowoleniu szacownych profesorów? – Nie robiliśmy tego po to, by dać komuś pstryczka w nos, odegrać się czy pokazać cokolwiek. Skąd się wzięła myśl, by zająć się muzyką umownie zwaną klezmerską? Wpłynął na was klimat Kazimierza? – Kiedy zaczynaliśmy, klimat Kazimierza dopiero się rodził, wtedy w ogóle jeszcze go nie było. W 1992 r., gdy skończyliśmy edukację akademicką, już od ośmiu lat byliśmy przyjaciółmi. Nie kolegami ze szkoły, tylko przyjaciółmi, którzy razem spędzali czas, grali na prywatkach i spotkaniach. Tam graliśmy muzykę lżejszą, improwizowaną. Nie jazzową, ale inspirowaną folkiem, bałkańską, cygańską, również żydowską. Dla przyjemności i tylko dla przyjemności. I tę muzykę chcieliśmy grać na ulicy. Z AKADEMII NA SZEROKĄ Aż trafiliście na ulicę Szeroką. – To później. Szeroka była właściwie konsekwencją naszego wyjścia na ulicę, bo gdy graliśmy kiedyś, chyba na Floriańskiej, pani Zosia Łuczyńska, spiritus movens na Kazimierzu, powiedziała: Chłopcy, jak wy pasujecie do Kazimierza. Nie wiedzieliśmy, o czym mówi, a ona nam wyklarowała, że kilkaset metrów dalej zaczyna się dzielnica, w której przez 700 lat mieszkali Żydzi. Nigdy tam nie chodziłem, bo to był margines Krakowa. Taka gorsza Praga dla Warszawy? – Myślę, że tak, bo to była dzielnica chyba świadomie skazana przez rządzących na samoistne zniszczenie. Mieszkańców uznawało się za margines. Nie było ich stać na utrzymanie tych budynków, więc wszystko się rozsypywało. Ale Kazimierz przetrwał, te dziewięć czy dziesięć synagog, cmentarze, święci ludzie, którzy tam są pochowani, te setki lat historii. O tym opowiadała nam pani Łuczyńska. I pomyśleliśmy, że to chyba coś dla nas. Trudno to sobie wyobrazić, ale wówczas była tam jedna jedyna kawiarnia – Galeria Ariel na ulicy Szerokiej, i tam zaczęliśmy grać. W dzielnicy, do której strach było wejść. Zaczęły się koncerty dla 30-40 osób. Wyglądało to niesamowicie, w okolicy paliło się światło w jednym okienku, z którego rozchodziła się muzyka. Jakby ktoś się cofnął o 100 lat. Żeby zaistnieć w Krakowie, trzeba zacząć od muzyki klezmerskiej? – Żeby zaistnieć w Krakowie, potrzeba bardzo dużo czasu. Ale jedną rzecz muszę powiedzieć: kłócę się z określeniem muzyka klezmerska. Dla mnie to jest zjawisko, które przybyło do Ameryki. A właściwie wróciło, choć w innej postaci. 100-150 lat temu do Ameryki jechali Żydzi, klezmerzy stąd, z terenów I Rzeczypospolitej. Przywieźli do USA swoją muzykę – niekoniecznie żydowską, również ukraińską, polską, którą znali z miejsca zamieszkania. I to Amerykanie nazwali ją klezmerską, bo była grana przez klezmerów. W Polsce nie znaliśmy pojęcia muzyka klezmerska, dla nas klezmer znaczył tylko muzyk. To dokładne tłumaczenie z hebrajskiego słowa muzyk instrumentalista. Dla mojego dziadka klezmer to był muzyk, dla mamy podobnie. Potem to poszło w jakąś pejoratywną stronę i zaczęło oznaczać muzyka gorszej kategorii, knajpianego. Dla mnie sztandarowym przykładem klezmera był
Tagi:
Paweł Dybicz









