Na bazarze, w dzień targowy…

Na bazarze, w dzień targowy…

Warszawskie Koło tętni życiem i czeka na ekstraokazje – W każdym interesie najważniejszy jest pomysł i ten pierwszy raz – mówi straganiarz pan Zenek, okresowo zameldowany w Otwocku. Jest rozmownym i bardzo uczynnym bezrobotnym, świadomym alkoholikiem, z żoną bez pracy i dziećmi często bez zeszytów. Dziś jego profesją jest szperanie po osiedlowych śmietnikach. – Kiedyś nie trzeźwiałem, teraz pracę traktuję poważnie – mówi – choć mam niewielkie możliwości. To ciężkie zajęcie. Nie szuka butelek, jedzenia i petów jak bezdomni. Ma mieszkanie i rodzinę na utrzymaniu. Jest zdany na okazje i przypadki. – Jestem uczciwy i nie pozwolę, żeby moje dzieci stanęły w kolejce po darmową zupkę lub kradły. Każdy z nas, śmieciarzy, ma swój rewir i nie narzekam, bo ludziom powodzi się chyba coraz lepiej. Często wynoszą takie rzeczy, że aż oko bieleje. Robią to w nocy, zwykle po 24, chyba kryjąc się przed sąsiadami. Największym rarytasem są dla mnie tzw. generalne porządki. Wtedy sprzedaję nawet markowe telewizory, żelazka, wideo z pilotem. Pan Zenek wstawił do pokoju synów piękną wieżę z kompaktem i wzmacniaczem. Była uszkodzona tylko drobna część, za 40 zł. – Koledzy, od których pożyczają płyty, nie mają takiego sprzętu – śmieje się. Zwykle zaczyna po północy, kończy o 3, 4 rano. W sobotę i niedzielę zaraz po pracy wsiada do zdezelowanego trabanta i na bazar. Towar wycenia na oko, bo wie, co ile jest warte. Ceny niektórych przedmiotów, np. posrebrzanej papierośnicy z wytłoczonym inicjałem, aparatu fotograficznego czy prawie nowych butów nie spuści za nic. Do kieliszka sięga coraz rzadziej, ale wtedy nie żal mu ani zarobionych pieniędzy, ani czasu, kiedy trzeba swoje odstać, zanim sprzeda się jeden drobiazg. – Bieda czasem tak przypila, że człowiek musi odreagować. Przychodzi placowy Prawie w każdy weekend na Kole pojawia się anonimowa, zasuszona kobiecina z przedwojennymi sztućcami z austro-węgierskiego srebra. Wszyscy oglądają już trochę wytarte wygrawerowane logo jej babki. Przynosi pojedyncze sztuki, które handlarze kupują po 10 zł. Co się stanie ze staruszką, gdy sprzeda ostatni widelec? Pan Janek z Górczewskiej jak zwykle dyskutuje z placowym, żeby przyszedł za godzinę, bo jeszcze nic nie udało się sprzedać. Ale będzie szansa już od 11, kiedy ludzie wyjdą z kościoła. „Placowy to jedyny niezawodny klient”, śmieją się straganiarze. Jest stawka 10,50 zł od każdego zaczętego metra i nie ma zmiłuj – 3,5 na gminę, a reszta za korzystanie z targowiska. – W końcu to nasz zawód – złoszczą się urzędnicy na najbardziej opornych. Pan Janek na tzw. pomostowe odszedł przed rokiem. Jest zdrowy i miał chęć pracować dłużej, ale rozumie, że młodzi zakładają rodziny i muszą się gdzieś zatrudniać. Nie bardzo mógł wysiedzieć w domu, a i budżet się uszczuplił. Siostra pana Janka jeszcze w młodych latach miała smykałkę do robienia czegoś z niczego. A ponieważ też nie lubi narzekać z sąsiadkami na osiedlowej ławce, wypisywała z gazety różne chałupnicze oferty. Koraliki, znaczki, składanie długopisów po pół grosza od każdego. Ofert spływało wiele, ale zasady były zwyczajnym oszustwem. Postanowiła wiec zająć się prywatnym chałupnictwem. Na plastikowej piłeczce do ping-ponga lepi z bażancich piór przeróżne ptaszki. Wyglądają jak żywe. Pan Janek sprzedaje to „cepeliowskie arcydzieło” po 4 zł za sztukę, powtarzając z placowym tę samą weekendową dyskusję. Zdarzają się dramatyczne kłótnie z urzędnikami o opłaty za miejsce. Czwórka handlująca mydłem i powidłem, którą przegania placowy za odmowę należnych 10,50 zł, podpiera się groźnym autorytetem Leppera, walczącego również o prawa bezrobotnych. Pani w niemodnym sztucznym futerku płacząc, wspomina jego ubiegłoroczną interwencję na Zielonym Rynku we Włocławku. Szczerze życzy urzędnikowi gminy, żeby też był w dołku, żeby zabrakło mu grosza na chleb. Lecz groźby nie poskutkowały i czwórka pakuje towar. Ostatnio dobrze prosperuje bazarowy interes pani Eli z Łódzkiego. Skupuje od wiejskich gospodyń haftowane ręcznie firany, obrusy i serwety. Rękodzieło prezentuje się tak efektownie, że zawsze ma ruch na stoisku. Podobnie jak państwo Wójcikowie, którzy przyjeżdżają co weekend z Jeleniogórskiego ze stylowymi meblami. Pan Jacek dokonuje renowacji skupowane po wsiach starocie – komody, szafy, kredensy. Wydatki są duże, bo zatrudnia trzech ludzi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2002, 2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka