Pójdę na Stare Miasto…

Pójdę na Stare Miasto…

Po wojnie chciano zaorać warszawską Starówkę. Nie wiadomo, kto 55 lat temu rzucił hasło „Cały naród buduje swą stolicę” Irena Różewska przyszła na Starówkę ubrana tak, jak wtedy nosiły się dwudziestolatki: góra pod Sagankę – z owalnym, dużym dekoltem, dół pod Bardotkę – spódnica krótka, szeroka, na falbaniastej halce, całość ściągnięta w talii szerokim, gumowym paskiem. Na nogach czółenka z ostrą szpilką. Podeszła do czegoś, co stało pośrodku Rynku i wyglądało jak latarnia morska. Była to kabina kierownika robót, inż. Mieczysława Strzeleckiego. Przedstawiła się: studentka ASP, chce pracować społecznie przy odbudowie Starówki. – W takim razie do domu, przebrać się – usłyszała przez szybę. Myślała, że będzie malowała sgraffita na frontonach kamieniczek. Tymczasem majster kazał jej z notesem biegać po rusztowaniach od brygady do brygady i zapisywać, gdzie brakuje gwoździ, wapna itd. W połowie lipca 1953 r. właśnie z takim kajetem zobaczył ją fotoreporter „Przekroju”. Zdjęcie Różewskiej ukazało się na okładce. – Pewnie dlatego – wspomina dziś pani Irena – gdy budowlani składali przed Bolesławem Bierutem meldunek o skończonej odbudowie Rynku, stałam z nimi w pierwszym szeregu. Bardzo przejęta. Na własne oczy Pierwsze relacje o wojennym zniszczeniu Starego Miasta uwiecznili ludzie pióra. Jerzy Putrament zapisał 1945 r. w „Odrodzeniu”: „Na placu Zamkowym król Zygmunt leży na bruku. Jego postać, nieoczekiwanie duża, z bliska staje się zwyczajną, ludzką. Tylko głowa, wisząca w powietrzu, podparta wąskim ramieniem, budzi jakieś zakłopotanie. (…) Idąc Świętojańską, trzeba chwytać się murów, balansować, wspinać się. Cała uliczka to jak górska perć, obramowana dwiema ścianami wypalonych na żużel murów. (…) Ścieżka w pewnej chwili odchyla się w lewo, z prawa olbrzymie głazy przypominają, że tu stała katedra św. Jana. I oto przed nami Rynek Starego Miasta – pięciometrowe kurhany gruzów. (…) Kamienne Schodki. Można na nie patrzeć tylko z daleka. Ogromne kwatery lejów zamknęły uliczkę. Ściana z prawej strony, kopnięta wybuchem, pochyliła się niemal do przeciwległego domu i zastygła w połowie drogi; ale nie runęła”. Rok później „Robotnik” wydrukował reportaż Wandy Krager: „Z dziko spiętrzonych i strzaskanych murów wystaje żelazna, zagięta rura piecyka: jedna, druga, trzecia. Z rur idzie dym. (…) Podchodzę bliżej, są nawet drzwi: dwie półokrągłe na górze deski. Na progu domu stoi starsza kobieta o twarzy zmęczonej i wymiętej. W głębi czarnej nory dostrzegam drugą. Zamiast podłogi, ziemia pełna garbów, ściany podstemplowane cegłami byle jak wepchniętymi w dziury w suficie, który już, już, wydaje się walić na głowę (…) Ale kobieta stoi spokojnie przed domem i rzuca kruszyny czarnego chleba na wąską cieśninę ulicy. I oto ze zmurszałych cegieł i porosłych chwastem kamieni sfruwają w dół gołębie”. Jeden portal Nie tylko dokumentowano zniszczenia. Intelektualiści stawiali też zasadnicze pytanie: czy warto odbudowywać? Kazimierz Wyka nie miał wątpliwości: .”Dzisiaj należy przede wszystkim mówić o zburzeniu Warszawy. Nie tym, które rozpoczęli Niemcy, ale tym, które dokończyć musimy sami. Powiem wprost – nie powinno się tych zaoranych skib podnosić na nowo, czynić bruzd świętojańskich, piwnych itd. Dla kogo i po co?”. Władysław Tatarkiewicz opisuje w autobiograficznej książce wystąpienie Jana Zachwatowicza. „Pamiętasz Janie – wspomina filozof – jak po twoim przemówieniu, w którym zafascynowałeś nas wspaniałą wizją odbudowy Starego Miasta, podszedłeś do mnie i powiedziałeś: „Ja odbuduję, lecz nigdy tam nie będę chodził””. Zachwatowicz, wybitny architekt, zdawał sobie sprawę, że jest to niezgodne z obowiązującymi dotąd zasadami konserwacji zabytków. Ale nie wyobrażał sobie, że można tę część Warszawy zaorać. Jego kolega po fachu, Adolf Ciborowski, opowiadał, jak to w drugimi miesiącu powstania warszawskiego spotkał się z Zachwatowiczem na podwórku przy ul. Poznańskiej. „Właśnie przyszedł ze Starówki, zapytałem, jak tam wygląda. Profesor uśmiechnął się i powiedział, że nie najgorzej. Na Rynku, po stronie Barssa, jest jeden całkowicie zachowany portal. To, mówi profesor, nam powinno chyba wystarczyć, abyśmy mieli podstawy do odbudowy (…). Gdy więc w początkach marca 1945 r. wreszcie dotarłem do Warszawy, natychmiast zameldowałem się w Biurze Odbudowy Stolicy. Tu znowu spotkałem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 26/2002

Kategorie: Reportaż