Na wózku mogę wszystko

Na wózku mogę wszystko

Wicemistrzyni świata niepełnosprawnych w slalomie gigancie dziś likwiduje bariery w Gdyni – Ideał piękna, posąg Wenus z Milo, nie ma ręki. Według polskich norm, byłaby osobą niepełnosprawną. Podział społeczeństwa na sprawnych i niepełnosprawnych to stereotyp. Dla mnie większą niepełnosprawnością jest brak serca i wrażliwości na drugiego człowieka – mówi jeżdżąca na wózku Beata Wachowiak-Zwara, prawniczka, pełnomocnik prezydenta Gdyni do spraw osób niepełnosprawnych. Beata wie, co to znaczy chodzić, biegać czy jeździć na rowerze. Robiła to przez osiem lat. Reszta życia zmieniła się w ułamku sekundy. – Przyjechałam z mamą do Warszawy. Przechodząc przez ulicę, na przejściu dla pieszych zostałam uderzona przez rozpędzony samochód – wspomina. W szpitalu odzyskała przytomność, ale po rekonwalescencji okazało się, że nie chodzi. Rozpoczęła się walka o przywrócenie życia w nogach. Lekarze zastanawiali się, co się dzieje, bo kręgosłup nie wykazywał zmian. To były lata 70., wówczas nie wykonywano skomplikowanych zabiegów neurochirurgicznych. Po dwóch latach zdecydowano się na operację. Za późno. – Okazało się, że podczas uderzenia wypadł dysk i uciskał na rdzeń kręgowy, co spowodowało obumarcie rdzenia. Gdyby wykazała to diagnoza zaraz po wypadku, mogłabym normalnie chodzić. Miałam wspaniałe dzieciństwo. Teraz wiem, że te osiem cudownych lat życia miało mi zastąpić całą młodość. Wreszcie wyszłam z psem Najtrudniej było z wyjściem z domu. – Wydawało mi się, że jestem silna, ale barier architektonicznych nie mogłam pokonać. Nieoceniona była pomoc ojca, który na każdym kroku udowadniał mi, że mogę pokonać wszystkie przeszkody. Przełomem okazały się studia i wyjazd na pierwszy obóz, organizowany przez szwedzkie stowarzyszenie rehabilitacji przez sport. – Tam po raz pierwszy zobaczyłam przystojnych facetów, a nie bezradne kaleki. Przyjechało kilkunastu Szwedów na wspaniałych, niewielkich wózkach. Grali w tenisa, koszykówkę, byli aktywni zawodowo, mieli dziewczyny i rodziny. To był kosmos, bo w Polsce niepełnosprawny nadal kojarzył się z ciężkim wielkim wózkiem, nieszczęściem i bezradnością wypisaną na twarzy. Szwedzi nauczyli ją jeżdżenia po schodach i krawężnikach, pokazali, jak wiele zależy od niej. Na obozie połknęła sportowego bakcyla. – Cały czas poszukiwałam czegoś, co dałoby mi siłę do działania. Nie chodziło o wyniki, sport miał być formą przyjemnej rehabilitacji. Życie Beaty stało się prostsze za sprawą nowego wózka. – Waży tylko 7 kg. Można na nim dosłownie wszystko, nawet tańczyć. Gdy pierwszy raz poproszono mnie do tańca, czułam się skrępowana. Przekonałam się jednak, że to wspaniała sprawa. A że ktoś dziwnie się patrzy? To jego problem. – Nowy wózek pozwolił jej wyjść z czterech ścian. Sąsiedzi łapali się za głowę, kiedy sama zjeżdżała po schodach. – Jakie to było wspaniałe uczucie, że wreszcie mogę wyjść z psem na spacer! Czułam się, jakby ktoś dał mi skrzydła. Siniak w każdym miejscu Dziś wie, że nie ma barier, których nie można pokonać. – Całego świata nie dostosuje się do potrzeb osób niepełnosprawnych. Ale niepełnosprawny może się nauczyć dostosowywać do świata – uważa. Udowodniła to, urządzając mieszkanie (szczęśliwie w bloku na parterze). Nie widać, że mieszka w nim osoba poruszająca się na wózku. – Gdybym robiła zmiany, stałabym się niewolnikiem dostosowań. I jak poradziłabym sobie pod namiotem? Na własnym przykładzie pokazywała, że niepełnosprawność nie musi być przeszkodą. – To nic ekstremalnego – stwierdza, opowiadając o nurkowaniu w Chorwacji, spływach kajakowych czy skakaniu ze spadochronem. Największe sukcesy odniosła jednak w narciarstwie. W 2000 r została wicemistrzynią świata niepełnosprawnych w slalomie gigancie na mono-skibobie – narcie z krzesełkiem – na zawodach rozgrywanych w Szwajcarii. Zaczęło się przypadkowo. – Myślałam o swoim synku. Wiedziałam, że lubi sport i za jakiś czas będzie chciał pojechać w góry. Denerwowała mnie myśl, że syn będzie stawiał pierwsze kroki na stoku, a ja mam czekać na niego na dole. – Początki były tragiczne. Przewracałam się na stoku niczym worek kartofli. Nie zdawałam sobie sprawy, że aż w tylu miejscach można mieć siniaki. Po czterech dniach dojechałam do mety bez upadku. Codziennie pokonywałam własne słabości. Najtrudniej było przed zawodami. Pobudka o czwartej rano, potem objazd trasy. Na oblodzonym stoku wystarczy jeden mały błąd i lecisz w dół. Przeraźliwe zimno, myślisz, że za nic w świecie nie dasz rady zjechać, że się zabijesz. Czekasz

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 51/2003

Kategorie: Kraj
Tagi: Tomasz Sygut