Najchętniej mówię o sobie: satyr

Najchętniej mówię o sobie: satyr

Rozmowa z Rafałem Bryndalem Trudno być szczęśliwym w ogóle, bo to filozoficzne pojęcie. Ale bywam – Zajmuje się pan równocześnie kilkoma rzeczami. Jest pan przede wszystkim dziennikarzem, publicystą czy satyrykiem? – Najchętniej mówię o sobie: satyr. Nie lubię słowa satyryk, od razu kojarzy się z kimś wesołym, ciągle opowiadającym dowcipy. A przecież człowiek miewa raczej melancholijny nastrój, refleksyjną naturę. Ale cieszę się, że mogę po prostu robić satyryczne rzeczy w radiu, w „Gazecie Wyborczej”. Poza tym faktycznie zajmuję się wieloma różnymi sprawami. Byłem szefem muzycznym „Machiny”, prowadzę audycję w Chilli ZET, teraz przygotowałem składankę jazzową. Występuję na imprezach kabaretowych… Taki płodozmian sprawia, że dobrze się w tym wszystkim czuję, nie popadam w znużenie i rutynę. Każda z tych form aktywności niesie ze sobą coś innego, ale najwięcej frajdy daje mi pisanie, także piosenek. Teraz piszę teksty dla zespołu Poparzeni Kawą Trzy. To bardzo miłe, bo cokolwiek napiszę, jest według nich OK. – Melancholijna natura? Ale przecież pan wygląda, jakby cały czas się uśmiechał. – Kiedyś byłem z Majewskim w „Rozmowach w toku”. Wyszło na to, że robimy to, co robimy – choć może powinienem tu mówić tylko o sobie – bo jesteśmy chłopcami wstydliwymi. To nie maska, ale próba przetrwania. Zabijanie w sobie melancholii i myśli depresyjnych poprzez robienie czegoś innego. To taka psychoterapia. – Działa? – Skoro tu jestem, widocznie działa. Życie jest smutne, ale nie można się poddawać rozpaczy. A że jestem postrzegany pozytywnie, to mi miło, bo bardzo się cieszę, jak ludzie się do mnie uśmiechają. A już nie ma nic piękniejszego niż uznanie tam, gdzie się człowiek wychował i powraca, czyli w moim przypadku w Toruniu. Ostatnio władze miasta przyznały mi miejsce w Piernikowej Alei Gwiazd przed Ratuszem. – Toruń to nadal pana miejsce na Ziemi? – Podchodzę do niego sentymentalnie, tam jest mój dom, tam chodziłem do szkoły i studiowałem. Potem mieszkałem pięć lat w Toronto. Nadal nie czuję się w pełni warszawiakiem, ale już nie wyobrażam sobie już życia bez Warszawy, wrosłem w to miejsce. Fajnie jest pisać – Ma pan ulubiony typ odbiorcy? – Nie wiem, nie budzę się rano i nie zastanawiam, kto będzie moim targetem. W tym cała tragedia, że wiele osób zastanawia się, jaki jest target, jak to sprzedać, a rzeczy naprawdę dobre robi się z potrzeby. Inaczej życie nie miałoby dla mnie sensu. Oczywiście jeśli komuś się to podoba, to super, docenią mnie, a i zarobię na tym. Wiem, że młodsi kojarzą mnie przede wszystkim z „Tańcem z gwiazdami”, starsi słuchają „Tępego doktora” i znali „Rozmowy rolowane”. Ostatnio wielką radość mi sprawia, kiedy wiele osób mówi, że czyta moje artykuły w „Wyborczej”. Kilka osób kojarzy teksty w „Bluszczu”. A zatem wiek, płeć, status odbiorców jest bardzo różny. Fajnie jest napisać hit, który się podoba i jest puszczany, ale najważniejsze, żeby być zadowolonym z tych paru rymów. – I w tych paru rymach reaguje pan na aktualną rzeczywistość… – Czułem się bardzo szczęśliwy, robiąc „Rozmowy rolowane”, bo mogłem od razu komentować bieżące wydarzenia. Nie lubię czekać: coś napiszę, opublikują albo nie. Tu reagowałem z dnia na dzień. Tylko trochę się już tym zmęczyłem przez tych kilka lat, bo codzienne słuchanie polityków prowadzi na granicę choroby psychicznej. Ale obserwowanie rzeczywistości nadal jest dla mnie bardzo ważne, po to wyjeżdżam na różne imprezy, podglądam, słucham. – Więcej pana w tej rzeczywistości śmieszy czy denerwuje? – Na początku mnie to śmieszyło. Bawił mnie sam fakt, że mogliśmy kogoś wrolować. Ale przecież teraz oni wszyscy sami siebie tak rolują… Nawet kabareciarz by tego nie wymyślił. Czy mnie smuci? Nie, na całym świecie jest tak, taka jest natura ludzka. Nie dorosłem – Funkcjonuje pan w triadzie współczesnych limerystów: Szymboska, Rusinek, Bryndal… – Nie, ja do nich nie dorosłem. Byłem bardzo szczęśliwy, mając z Michałem Rusinkiem spotkanie autorskie w Toruniu. Czytaliśmy – ja swoje limeryki, on swoje – i rozmawialiśmy o tym gatunku. Maciej Słomczyński był największym twórcą limeryków, dziś pisze je też kilku moich kolegów-aktorów, ale oni są bardzo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 30/2009

Kategorie: Kultura