Najważniejszy jest widz – rozmowa z Markiem Lechkim

Najważniejszy jest widz – rozmowa z Markiem Lechkim

„Erratum” to film o najniższym budżecie w gronie wszystkich zaprezentowanych w Gdyni. Gdzieś w głębi duszy czuję, że werdyktem jury zostaliśmy skrzywdzeni…  Kiedy przestaniesz być uważany za debiutanta? Osiem lat minęło od czasu, kiedy zrobiłeś film „Moje miasto” i na festiwalu w Gdyni dostałeś nagrodę za najlepszy scenariusz i Nagrodę Specjalną Jury. O jakim debiucie teraz mowa? Kiedy wreszcie dobrzy i sprawni filmowcy przestaną się tylko dobrze zapowiadać? – Mam nadzieje, że w moim przypadku to już się spełniło. To przekonanie bierze się z tego, że film „Erratum” zrobiłem także jako producent. Dzięki temu nauczyłem się kilku rzeczy z tego – nazwijmy to – fachu. Dopiero z perspektywy producenta zobaczyłem, jak działają pewne mechanizmy, o których jako scenarzysta i reżyser w ogóle nie miałem pojęcia. To miało dobre strony, ponieważ uświadomiłem sobie, jakie błędy popełniłem w czasie pomiędzy „Moim miastem” a realizacją „Erratum”. Byłem zbyt naiwny i ufny. Przekazałem mój projekt do producenta i cierpliwie, spokojnie czekałem na rozwój wypadków. On zaś przez dwa, trzy lata starał się znaleźć pieniądze na produkcję. W tym czasie dostawałem od niego wiele mylnych i sprzecznych informacji. Kiedyś, bardzo dawno temu, myślałem, że to tak ma być, że to filmowo-producencka norma. Teraz wiem, że byłem w błędzie. Z perspektywy tych zmarnowanych lat dopiero teraz widzę jak na dłoni mnóstwo innych możliwości. Mniej skomplikowanych. Trzeba po prostu walczyć o siebie i o swoje. Mam wrażenie, że wiem już znacznie więcej, jak to „swoje” skutecznie egzekwować. Mając przychylność osób odpowiedzialnych za przyznawanie dotacji i parę nagród na koncie, można rozwijać talent. Wierzę, że w moim przypadku będzie już tylko lepiej.  Jakie kino chciałbyś oglądać? – To pytanie z kategorii tych, które zadaję sobie nieustannie. Kiedy tak pytam sam siebie, bardzo wyraźnie dostrzegam wielką dziurę, wyrwę, która powstała w polskiej kinematografii. Trwa to od połowy lat 70. aż do teraz. Oczywiście zdarzały się filmy, choć to były bardzo nieliczne wyjątki, które odbiegały od tego, co królowało w obowiązującym kanonie. W moim odczuciu po prostu brakuje kina, które zwyczajnie inspiruje, pobudza i czyni świeżym przede wszystkim odbiorcę. Bo przecież w kinie tak naprawdę chodzi o widza. Dopiero ostatnio, dwa, trzy lata wstecz zaczęło się dziać coś innego. Oto ktoś próbuje (nareszcie!) tworzyć kino, kręcić filmy po swojemu, poszukiwać własnych tematów. Zupełnie świeżych, bo jeszcze niezużytych. Młodzi twórcy jednocześnie szukają własnego języka. Tam nie ma miejsca na cytaty, skojarzenia, autorytety czy przeświadczenie, że przecież „inni tak nie robią”. I to jest dobre. Obserwując to nowe, cały czas porównuję to do pierwszych filmów Jerzego Skolimowskiego, wczesnych obrazów Andrzeja Żuławskiego czy świetnego Grzegorza Królikiewicza. Muszę to powiedzieć, polskie kino w ciągu ostatnich 30-40 lat było, w wielu wypadkach nadal jest, strasznie zachowawcze, a przez to powtarzalne na swój sposób. Proste pytania, trudne odpowiedzi  Dlaczego my, Polacy, boimy się mówić wprost o tym, co nas boli, tylko zawsze staramy się ów ból zaszyfrować, pokryć metaforą? – Trudno jest mi zdiagnozować, dlaczego tak się dzieje. Rzeczywiście to, o czym mówisz, jest widoczne, i to nie tylko w sztuce filmowej. Przykładem jest muzyka czy rodzime programy telewizyjne. Mam jednak nadzieję i wierzę święcie, że wchodzimy w klimat, który będzie sprzyjał otwarciu, zmianie języka i stylistyki. Choć to miecz obosieczny. Bo z jednej strony są młodzi, odważni twórcy: aktorzy, scenarzyści i reżyserzy. Ale po drugiej stronie jest instytucja dystrybutora decydującego, które filmy będą rozpowszechniane, a które w najlepszym razie trafią do kin studyjnych lub na wieczory do klubów dyskusyjnych.  Ale to jest wyzwanie! – Właśnie. Jeśli bowiem nie pojawi się alternatywa dla wielkich koncernów, która zrównoważy ich politykę dystrybucji i kreowania gustów, twórcy mogą mieć kłopot. Tym niezależnym, którzy chcą inaczej, bo mają świeże spojrzenie, pozostaną małe salki studyjne, DKF-y. To, co kiełkuje, trzeba wspierać ze wszystkich sił. W innych krajach europejskich to się udaje.  „Erratum”, czyli…? – Z reguły odpowiadam, że „Erratum” to taki drogowskaz w stronę życia. Tego prawdziwego, bo świadomego. Starałem się opowiedzieć prostą historię, w której ważna jest przyjaźń oraz kilka pytań.  Z serii tych najważniejszych? –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2011, 2011

Kategorie: Kultura, Wywiady