Narkoman musi mieć wszystko natychmiast

Narkoman musi mieć wszystko natychmiast

Apteki są najlepszymi dilerniami. Substancje dostępne na receptę lub bez niej biją na głowę niejedne narkotyki

Robert Rutkowski – psycholog, psychoterapeuta, wykładowca i pedagog. Były reprezentant Polski w koszykówce

Pierwszy strzał

Kiedy w twoim gabinecie zjawia się pacjent, jakie pierwsze pytanie zadajesz?
– Najpierw dziękuję pacjentowi za zaufanie, że zdecydował się obcemu facetowi powierzyć kawałek siebie – i to tę część siebie, która boli – a dopiero później pytam, z jakim problemem przychodzi.
A co spowodowało, że zdecydowałeś się powierzyć kawałek siebie nie tylko mnie, lecz także czytelnikom?
– Mając 51 lat, można się już pokusić o pewien dystans do przeszłości. W swoim życiu sporo przeszedłem. Doświadczyłem wielu sytuacji, które mogły mnie zniszczyć. Jednak tak się nie stało. Udało mi się pozostać, trwać. A na dodatek udało mi się zostać szczęśliwym, spełnionym człowiekiem. Jest takie powiedzenie: „Uratować jednego człowieka – to uratować całą ludzkość”. Nie mam poczucia misji, żeby ratować całą ludzkość, jednak jeśli choć jeden człowiek zmieni się dzięki mojej historii, to warto tę książkę napisać. Mnie też kiedyś pomogła czyjaś historia, dzięki której zrozumiałem i poczułem, że zmiana jest możliwa. A byłem naprawdę mocno poturbowany przez życie. Sięgnąłem po narkotyki, mając 18 lat. Moja historia to zaprzeczenie wszystkiego, co współcześnie mówi się o narkotykach: że najpierw branie rekreacyjne, popalanie marihuany, a dopiero potem ewentualnie coś mocniejszego. Sam od razu wpad­łem pod pędzący pociąg towarowy, i to z naprawdę dobrym towarem, bo z heroiną. To był pierwszy narkotyk, jaki poznałem – jeden z najsilniejszych narkotyków na Ziemi.
Wziąłeś z ciekawości?
– Z bezsilności, z rozpaczy, ale również z ciekawości. Bardzo doskwierało mi życie. Brakowało mi bezwarunkowej akceptacji mojego ojca, który nie umiał okazać, że jestem dla niego ważny. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego skoro jestem owocem miłości, moja matka i mój ojciec tak się nienawidzą. Żyłem w ciągłym napięciu, między jedną awanturą a drugą. Z zerowym poczuciem bezpieczeństwa. Chociaż nie mogę powiedzieć, że ojciec kompletnie się mną nie interesował. Zabierał mnie na wakacje, na wczasy do Szklarskiej Poręby czy Dusznik-Zdroju. Zabierał mnie, bo ułatwiałem mu „branie”. Był uzależniony od „polowania” – zdobywania kolejnych kobiet. A wiele kobiet interesowało się ślicznym, małym chłopczykiem… (…)
Z perspektywy czasu myślę, że ojciec bardzo mnie kochał. I na swój sposób kochał moją mamę. Dowodem może być fakt, że rodzice trzy razy się rozwodzili, a cztery razy brali ślub. Ostatni raz pobrali się w 2005 r., na dwa miesiące przed śmiercią taty. W naszym domu nigdy nie było przemocy fizycznej, ale ojciec nie radził sobie z hormonami, nie potrafił być wierny. I był „zdobywcą” aż do śmierci. (…)
Traf chciał, że któregoś dnia, idąc wzdłuż Domów Towarowych Centrum, wpadłem przypadkiem na Jarka Nowika. (Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest to miejsce, gdzie spotykają się narkomani – tzw. bajzel). Obok Jarka stała dziewczyna. (…) Miała na imię Iza. Była starsza ode mnie o dwa lata. Zaczęliśmy się spotykać. Zakochałem się po uszy.
A ona?
– A ona była heroinistką. Ćpunką, która przychodziła tam po towar. Więc co sobie wymyśliłem? Że ją uratuję! Że ją uleczę!
I jak się do tego zabrałeś?
– Chodziłem za nią, szukałem jej, wyciągałem ją z różnych miejsc. Dla mnie ten świat był obcy, inny, ale nie kojarzyłem go z czymś złym. Natomiast ona już wiedziała, że to bagno. Chciała z narkotykami skończyć. Ja wtedy jeszcze nie brałem. Co pokazuje, że po pierwszym razie nie byłem uzależniony. Doświadczyłem tego niesamowitego stanu po heroinie, jednak gdzieś w mojej głowie tkwiła myśl, że to może być niebezpieczne. Nie byłem idiotą. Byłem kumatym, niegłupim gościem o dość wysokim IQ.
Pamiętam, jak pierwszy raz przyprowadziłem Izę do naszego domu. Mama przygotowała obiad. Było bardzo gorąco. Iza miała bluzkę z długimi rękawami, a całe dłonie strasznie pobandażowane i poklejone plastrami. Bo tam robiła zastrzyki. Miała niesamowite ścieżki, czyli ślady po zastrzykach. W żyły na przedramionach już nie mogła się wkłuć.
Twoją mamę nie zdziwił jej wygląd?
– No, śmiesznie wyglądająca, zbuntowana, piękna, długowłosa dziewczyna. Ale mama niczego nie podejrzewała. (…) I nadszedł dzień, kiedy umówiłem się z Izą na spotkanie, a ona nie przyszła. Było późno, padał deszcz. Przerażony biegałem po ulicach, pytałem narkomanów, czy jej nie widzieli. W końcu ją znalazłem. Niemiłosiernie naćpaną. I wtedy podała mi swoją strzykawkę, w której jeszcze coś zostało. Powiedziała: „Masz. Spróbuj. Znasz już to i wiem, że za tym tęsknisz”. Zdrętwiałem cały… Trudno było odmówić.
Bo ukochanej się nie odmawia?
– Bo chciałem z nią być. Żeby uratować osobę tonącą w jeziorze, trzeba do niego wskoczyć. Tak sobie to wyobrażałem. (…) I popłynąłem. Popłynęliśmy razem. Odtąd zacząłem podćpywać, czyli brać raz na jakiś czas. Sądziłem, że to takie sportowe branie, które można w każdej chwili przerwać. Jak widać, już działał mechanizm iluzji i zaprzeczeń, czyli narkomański standard samooszukiwania. Tonąłem, choć jeszcze o tym nie wiedziałem.
No to jak chciałeś wyciągnąć Izę z narkotyków?!
– Zakochanie to stan odurzenia. Wytwarzają się oksytocyna i fenyloetyloamina, które są hormonami szczęścia. Byłem pod wpływem chemii mózgu. Na logikę nie było już miejsca. Poza tym nie miałem żadnej wiedzy na temat uzależnienia, czym jest potęga uzależnienia… Ja nawet nie wiedziałem, że ludzie w moim najbliższym kręgu są uzależnieni! (…) Poznałem wielu cudownych ludzi w tym środowisku: muzyków, wspaniałych malarzy, którzy po prostu mieli taką przypadłość, że lubili przeżyć odmienne stany świadomości. Więc wydawało mi się, że należę do elity, że jestem z innej gliny. A Iza? Byłem w niej zakochany. To był mój trzeci seks w życiu, ale pierwsza prawdziwa chemia mózgu. Więc skoro tak może być między kobietą a mężczyzną, to dlaczego nie chcieć tego na całe życie? (…)
Zacząłeś brać. Często?
– Skąd! Od czasu do czasu. Chodziłem do szkoły, miałem rodzinę, normalnych kolegów. To była zabawa. Ale to, jak się bawiłem, było moją słodką tajemnicą. Czułem, jakby dopuszczono mnie do misterium. Zło ciągnie. To zło było łaskoczące, przyjemne. Kompletnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakie to niebezpieczne.
Spotykaliście się w sobotę i wszyscy dawaliście w żyłę?
– Nie. Spotykaliśmy się na koncertach, chodziliśmy do kina… Narkotyki były gdzieś w tle. Fajnie było się naćpać, wejść w ten przyjemny stan i później razem coś robić (to tak jak teraz, jadąc na imprezę, wstępuje się po browara do sklepu). My byliśmy lepsi. Byliśmy inni. My – artyści. Bo tam była cała banda naprawdę fajnych, ciekawych ludzi.
I ty, z tą swoją humanistyczną duszą, znalazłeś swoje miejsce.
– Znalazłem swój świat. Trafiłem na podatny grunt, choć jedną nogą byłem jeszcze w świecie szkoły i sporadycznie, raz na dwa, trzy tygodnie, zagranych meczów. Najważniejsza była więź z Izą, którą coraz bardziej miałem dla siebie. Niestety któregoś dnia przekroczyłem Rubikon, bo załatwiłem heroinę tylko dla siebie.
Dlaczego?
– Żeby poprawić sobie nastrój. Żeby się lepiej poczuć. (…)

Na głodzie

Kiedy po raz pierwszy poczułeś głód?
– Mniej więcej po roku brania tzw. sportowego, czyli raz na jakiś czas. Doświadczyłem wtedy czegoś zaskakującego. Wcześniej pojawiała się już bezszelestnie subtelnie nieodparta chęć powtarzania kontaktów z heroiną, czyli coraz większy głód psychiczny. Jednak teraz w to szaleństwo włączyła się fizyczność, czyli całe ciało. Już wtedy nie byłem z Izą (rozstaliśmy się, co też było kolejnym powodem, żeby szukać ukojenia). Zacząłem wówczas zauważać u siebie przedziwne reakcje, a mianowicie na drugi, trzeci dzień od ostatniego puknięcia miałem objawy grypy: wysięk z nosa, ból włosów, biegunkę, nudności; czułem się, jakby mnie ktoś poobkładał kijem. Byłem pewien, że jestem chory, więc brałem aspirynę, jakieś środki na przeziębienie. Zero poprawy. A w głowie tłukła mi się myśl, że muszę coś z tym zrobić, że muszę sobie poprawić nastrój, bo przecież chcę się czuć normalnie. Marzeniem już nie była chęć mistycznego odlotu, tylko pragnienie zwykłej, szarej normalności. Więc pojechałem na bajzel, załatwiłem kompot, po drodze kupiłem strzykawkę, na jednej z klatek schodowych przy Nowym Świecie zrobiłem zastrzyk… I cały ból zniknął jak ręką odjął. I czułem rozkosz! Pod wpływem rozpływającej się po ciele euforii wszystkie objawy, tak uciążliwe dla mojego fizycznego samopoczucia, całkiem ustąpiły. Byłem pewien, że heroina wyleczyła mnie z grypy. Tymczasem wtedy po raz pierwszy zapoznałem się z głodem fizycznym, kompletnie takiej świadomości nie mając.
Heroina przestała działać i…?
– Czwartego dnia znowu pojawił się stan grypowy: ból mięśni, katar, jadłowstręt, wodowstręt, ślinotok przechodzący w mdłości… I wtedy uświadomiłem sobie, że coś jest nie w porządku. Zacząłem gadać z ludźmi z branży. No i usłyszałem: „Brawo! Witaj w klubie! Już jesteś nasz!”. I zdanie: „To czas na detoks!”. Dowiedziałem się, że muszę się odtruć, że trzeba zrobić przerwę. Więc spróbowałem. Pierwszego dnia było jako tako, ale noc była fatalna. Przysypiałem 15 minut, budziłem się cały zlany potem, zmieniałem koszulkę, szedłem do toalety, bo miałem biegunkę i nudności, kładłem się do łóżka. Znowu przysypiałem kilkanaście minut, budziłem się zlany potem, zmieniałem koszulkę… I tak całą noc. I drugiej nocy tak samo, tyle że silniej. Trzeciej nocy było najgorzej. Czułem się wtedy tak tragicznie, że o drugiej nad ranem nie wytrzymałem – ukradłem rodzicom pieniądze i pojechałem na Dworzec Centralny, gdzie można było nocą kupić towar. Ciekawostką jest to, że kiedy podejmujesz decyzję, aby załatwić towar, głód się osłabia. W momencie kiedy włącza się azymut „jadę załatwić”, czujesz się odrobinę lepiej. Bo sama myśl o czymś przyjemnym jest wystarczającym bodźcem, żeby uruchomić produkcję endorfin. A ponieważ mają one identyczny skład z heroiną… Dlatego hasło: „Myśl pozytywnie” nie jest bzdurą. (…)
Mój definitywny upadek zaczął się w 1983 r. i trwał do 4 listopada 1985 r. To był totalny zjazd, wtedy przekroczyłem wszystkie możliwe granice. (…)

Detoks

Kiedy zdecydowałeś, że musisz coś ze sobą zrobić?
– Takim kulminacyjnym momentem było przedawkowanie i reanimacja w szpitalu. Wtedy odezwał się mój instynkt samozachowawczy. Powiedziałem rodzicom, że chcę się leczyć. Ale tak naprawdę chodziło mi tylko o odtrucie, czyli detoks, który żadnym leczeniem nie jest. Po prostu chciałem zmniejszyć tolerancję organizmu na narkotyki. Załatwienie detoksu w tamtych czasach było dość skomplikowane, ponieważ w Warszawie były tylko dwa miejsca, w których odtruwano narkomanów: przy Nowowiejskiej i Sobieskiego, i kolejka chętnych. Kładłeś się do szpitala i podawano ci kroplówkę, dzięki której dochodziłeś do stanu używalności. Bo kroplówka wypłukuje opiaty, a tylko tak można się pozbyć z organizmu tego badziewia, jakim jest heroina. Teraz detoks trwa maksymalnie jeden, dwa tygodnie, wtedy leżałem na nim przez miesiąc. Mój pierwszy prawdziwy detoks (slangowe określenie procesu detoksykacji). Narkomani idą na odtrucie głównie po to, żeby zbić tolerancję, żeby zmniejszyć działkę. Mało kto się leczy na detoksie (prawdziwe leczenie zaczyna się po nim). (…) Na detoksie zamienia się narkomanowi substancje nielegalne na legalne, czyli np. heroinę na metadon, suboxon czy na benzodiazepiny. Pacjent jest nadal zatruty, tylko już legalnie. Wątroba nadal obumiera, ale już w majestacie prawa.
Dostajesz całą obstawę lekową. Garści leków uspokajających, nasennych, które powodują, że leżysz jak neptek, a z ust zwisa ci wyschnięty język. Wtedy leczono takim świństwem, które nazywało się Chemiton. Na przyjmowanie go musiałem podpisać zgodę, bo obniżał ciśnienie tak, że człowiek był na krawędzi zejścia. Lek miał zmniejszyć obsesję wzięcia kolejnej dawki heroiny – taki chemiczny kaftan bezpieczeństwa. Tej kuracji od lat już się nie stosuje ze względu na niebezpieczeństwo. Ja się na nią na detoksie przy Sobieskiego załapałem. Ale żeby na niego trafić…
Byłem tak zdeterminowany, że pojechałem do dr Pańkowskiej na Dzielną. Ominąłem kolejkę, odepchnąłem recepcjonistę, wpakowałem się do gabinetu, padłem na kolana i powiedziałem: „Błagam! Pani doktor, czy pani mnie pamięta?!”. Pamiętała. I kazała wejść w procedury. Tylko niestety z procedurami związane było czekanie. A jednym z głównych problemów narkomana jest nie tylko uzależnienie od narkotyków. Jednym z głównych problemów narkomana jest niecierpliwość, stosunek do czasu. Narkoman musi mieć wszystko natychmiast, na pstryknięcie palcami. Nie ma czekania! Nie ma oswojenia się ze swoim miejscem w szeregu. Kiedy dzwoni do mnie pacjent dzisiaj o godz. 16 i chce się zapisać, to najlepiej…
Na jutro.
– Na jutro?! Dzisiaj!!! Jeśli pacjent słyszy o terminie za miesiąc, to już do mnie nie przyjdzie. On już jest w zupełnie innym miejscu. I to nie chodzi o to, że pójdzie do innego terapeuty. Daj Boże, żeby poszedł. (…)
Dr Pańkowska kazała mi się zapisać, co oczywiście było absurdem, bo naprawdę kolejka była niemała. Na szczęście wtedy bardzo mocno zaangażował się mój ojciec. Uruchomił wszystkie swoje kontakty i dzięki temu trafiłem do szpitala przy Sobieskiego. W tym miejscu muszę podać nazwiska dwóch najważniejszych osób w moim życiu: dr Heleny Baran i dr Kariny Chmielewskiej. To dwie lekarki, notabene będące teraz moimi serdecznymi koleżankami, dzięki którym mogę powiedzieć, że żyję. I trzecie nazwisko: Kasia Puławska – psycholog.
Miejsce, w którym przeprowadza się detoks jest „przecudne”. Oddział detoksykacyjny oddzielony jest od reszty szpitala kratami, bo inaczej narkomani roznieśliby cały psychiatryk na strzępy. Drzwi bez klamek, siatka na oknach i obłożenie nawet 200%, ponieważ w salach dwuosobowych stało po pięć, sześć łóżek. I wszyscy pacjenci napaleni, żeby przyćpać. Stado wygłodniałych tygrysów. W ich głowach mogły się urodzić dziwne pomysły, stąd różne zabezpieczenia, np. byliśmy zamykani w pokojach na czas rozdawania leków, a roznosząca je pielęgniarka wchodziła z dwoma sanitariuszami; miejsce, w którym trzymano leki, przypominało sejf: gruba blacha, stalowe kraty… Bo narkoman był w stanie zrobić wszystko. (…) W takim miejscu spędziłem cztery tygodnie. (…)
Muszę teraz zrobić woltę i przeskoczyć 20 lat do przodu, gdy pracowałem w szpitalu. Mieliśmy na oddziale detoksykacyjnym pacjentkę – 17-letnią dziewczynę po kilkunastu próbach odtruwania, nieprawdopodobnie uzależnioną od heroiny. Prowadziłem rozmowę wspierającą. Dziewczyna miała bardzo silne głody, dostała bardzo dobre leki, była kontaktowa, ale pewien jej gest przypomniał mi o tym, o czym mówiłem przed chwilą – o kombinowaniu. (…) Rozmawiałem z tą dziewczyną przed dyżurką pielęgniarek. To miejsce zamykane na klucz, oddzielone szybą pancerną. Ponieważ pielęgniarka widziała, że stoję obok, wyszła na chwilkę, zostawiając uchylone drzwi. Zobaczyłem, że wzrok dziewczyny pomknął w stronę stojącego wewnątrz biurka, na którym leżały nożyczki. W jej oczach pojawił się błysk. Ja ten błysk zrozumiałem, bo podprogowo odwołałem się do swojego doświadczenia. Nikt, kto nie ćpał, nie jest w stanie wyobrazić sobie, co się dzieje w głowie narkomana. Ja wyprzedziłem jej tok myślenia. Zgadnij, co chciała zrobić.
Chciała się zabić?
– Nie!
Ciebie!
– Nie! No widzisz, nie pójdziesz tym torem! Nie pójdziesz, bo to jest zbyt skomplikowane. To tylko narkoman może coś takiego wymyślić. Musisz też wiedzieć, że bardzo niewielu narkomanów popełnia samobójstwo. To może się zdarzyć przypadkiem, z przedawkowania. Samobójstwo popełniają ci, którzy zanim zaczęli brać narkotyki, mieli już jakieś problemy psychiczne. Sam narkotyk nie pokieruje do samobójstwa, ponieważ człowiek jest dla niego żywicielem.
Mówisz o narkotyku jak o myślącej osobie!
– Brawo! To jest ewidentna personifikacja. Żeby poradzić sobie z heroiną, bardzo często trzeba ją sobie spersonifikować. Wracam do dziewczyny. Otóż ona wykombinowała sobie, że weźmie te nożyczki i okaleczy się tak, że trzeba będzie ją zawieźć do szpitala na zszywanie, ponieważ takiej możliwości na tym oddziale nie było. A wiesz, co byłoby potem? Jak trafi do szpitala…
To już tam koledzy z zewnątrz dostarczą jej narkotyki.
– Ucieknie. Po prostu ucieknie. Ta dziewczyna miała szatański plan, żeby wrócić do narkotyków. Naprawdę w głowie narkomana lęgną się takie rzeczy, które w głowie normalnego człowieka nigdy się nie pojawią. Patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy trzydziestu paru lat, siedząc w swoim gabinecie w centrum stolicy, a przecież leżałem wtedy nieprzytomny w szpitalu na OIOM-ie 200 m stąd! Jestem farciarzem. Mam cholerne szczęście. Myślę, że moja historia pokazuje, ile wysiłku, ile pracy trzeba włożyć w to, żeby być człowiekiem nie tylko wolnym od narkotyków, czyli nie tylko być abstynentem, ale być też człowiekiem trzeźwym. Bo to są dwa zupełnie różne stany. (…)
Obecnie apteki są najlepszymi dilerniami na świecie. Substancje dostępne w aptekach na receptę lub bez recepty biją na głowę niejedne narkotyki. Oferta jest nieprawdopodobna. Ile jeszcze musi się wydarzyć w życiu narkomana chcącego się leczyć, żeby wypłukał się całkowicie z tych leków i doszedł do momentu, w którym uspokoi biochemię mózgu?

Tytuł, skróty i ilustracje pochodzą od redakcji

Fragmenty książki Oswoić narkomana. Robert Rutkowski w rozmowie z Ireną A. Stanisławską, Muza SA, Warszawa 2016

Foto: Krzysztof Rutkowski

Wydanie: 2016, 35/2016

Kategorie: Psychologia

Komentarze

  1. rutkowski to ćpun
    rutkowski to ćpun 5 maja, 2019, 08:23

    Ćpun rutkowski. Celowo z małej litery. Gardzę takimi. Szczególnie kobietami ćpunkami. Byłam kiedyś z taką w związku.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy