Genialny malarz nie popełnił samobójstwa – twierdzą amerykańscy autorzy Vincent van Gogh nie zginął z własnej ręki. Sprawcami jego śmierci byli chłopcy z sąsiedztwa, być może bawiący się w kowbojów. Strzał zapewne padł przypadkowo. 37-letni malarz przyjął śmierć jako wybawienie i do końca chronił zabójców. Taką tezę przedstawili amerykańscy autorzy obszernej biografii słynnego holenderskiego artysty. Steven Naifeh i Gregory White Smith to renomowani publicyści. W 1991 r. za biografię amerykańskiego malarza Jacksona Pollocka otrzymali Nagrodę Pulitzera. Opowieść o życiu van Gogha tworzyli przez dziesięć lat przy wsparciu ponad 20 tłumaczy i specjalistów poszukujących dokumentów oraz innych źródeł. Dzięki wsparciu Muzeum van Gogha w Amsterdamie uzyskali dostęp do tysięcy listów malarza i jego rodziny. Owocem ich wysiłków stała się 976-stronicowa książka „Van Gogh: The Life”, która w ubiegłym tygodniu ukazała się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Vincent Van Gogh jest uosobieniem obłąkanego, nieszczęśliwego geniusza, którego życie było pasmem tragedii i klęsk. To jeden z najwybitniejszych artystów wszech czasów, autor niemal tysiąca niezwykłych obrazów i około tysiąca rysunków, które obecnie na aukcjach osiągają wartość wielu milionów dolarów. Za życia sprzedał jednak najwyżej dziesięć prac. Bieda była jego nieodłączną towarzyszką, musiał korzystać ze wsparcia finansowego młodszego brata, marszanda Thea van Gogha, którego uwielbiał. Dręczony zaburzeniami psychicznymi, depresjami, halucynacjami i maniami, nie potrafił utrzymać żadnej pracy, nie założył rodziny. Alkoholizm i choroba weneryczna wyniszczały jego organizm. Na temat tragicznego geniusza powstało wiele legend i mitów, niełatwo więc odtworzyć jego prawdziwą historię. W 1888 r. van Gogh, który marzył o założeniu kolonii artystów, zaprosił do „żółtego domu” wynajmowanego w Arles znakomitego malarza Paula Gauguina. Steven Naifeh i Gregory White Smith podkreślają, że Theo van Gogh po prostu opłacił Gauguina, aby dotrzymywał towarzystwa samotnemu i cierpiącemu Vincentowi. Według rozpowszechnionej wersji, van Gogh po kłótni z francuskim mistrzem w ataku szału obciął sobie ucho, które wręczył prostytutce (nie wiadomo które ucho i czy całe, czy tylko część). Uważano to za dowód szaleństwa i dążenia do autodestrukcji. Możliwy jest jednak inny rozwój wydarzeń – to rozgniewany Gauguin obciął gospodarzowi ucho szpadą. W maju 1889 r. Vincent trafił do szpitala psychiatrycznego w Saint Rémy, w którym spędził rok. Tu stworzył „Słoneczniki”, „Irysy” i „Gwiaździstą noc”. Lekarz Félix Rey po długich badaniach stwierdził u pacjenta epilepsję. Ta diagnoza była wielokrotnie podawana w wątpliwość, jednak amerykańscy autorzy nowej biografii twierdzą, że dr Rey miał rację – van Gogh rzeczywiście cierpiał na epilepsję, której ataki powodowały „burze elektryczne” w jego mózgu. Popełniał wtedy szalone czyny, których po odzyskaniu świadomości nie pamiętał, co doprowadzało go do rozpaczy. Ostatnie 70 dni życia Vincent van Gogh spędził w Auvers nad rzeką Oise, pięknym rolniczym miasteczku niedaleko Paryża. Okoliczne sielskie krajobrazy były magnesem dla malarzy, a także dla licznych letników ze stolicy. Artysta zamieszkał w gospodzie Ravoux, gdzie wynajął pokój na poddaszu z wyżywieniem za 3,5 franka dziennie. Był pełen sił twórczych, na jego sztalugach każdego dnia powstawał nowy obraz. Według powszechnie przyjętej wersji, popadł jednak w depresję, być może gdy dowiedział się o problemach finansowych brata, dla którego nie chciał być już dłużej ciężarem. Za świadectwo posępnych nastrojów malarza uważany jest obraz „Pole pszenicy z krukami”, interpretowany jako symbol smutku i osamotnienia. Taki przebieg wydarzeń pokazany został w głośnym filmie z Kirkiem Douglasem z 1956 r., w którym kruki nad łanami zboża są zwiastunami śmierci. W niedzielę 27 lipca 1890 r. van Gogh jak co dzień wyszedł rano na pole pszenicy, aby malować. Zabrał ze sobą sztalugi, płótna, pędzle i pudełko z farbami. Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, postrzelił się z rewolweru w górną część brzucha. Brocząc krwią, zdołał jeszcze dowlec się do gospody. Dwaj lekarze uznali ranę za lekką, nie przewieźli go do szpitala, nie próbowali wyjąć kuli. Wdała się infekcja. 29 lipca o godz. 1.30 w nocy Vincent zmarł w objęciach ukochanego brata. Steven Naifeh i Gregory White Smith twierdzą,
Tagi:
Marek Karolkiewicz








