Nasz szpital w Korei

Nasz szpital w Korei

Pracujący tu lekarze muszą mieć ogromne umiejętności. Wykonują tu operacje, których Polacy w podobnych warunkach by się nie podjęli

Jakoś w połowie roku 1996 w „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł opisujący skutki głodu w Korei Północnej. Wycięłam ten tekst, powiesiłam nad biurkiem i powiedziałam sobie, że kiedyś tam pojedziemy z pomocą. Korea musiała jednak poczekać kilka długich lat, zanim udało nam się tam dotrzeć. Najpierw w 1997 r. Polskę nawiedziła powódź, w tym samym czasie przygotowywaliśmy się do otwarcia stałej misji w Czeczenii, niedługo później wybieraliśmy się już do Iraku i Afganistanu. Do Korei polecieliśmy na wstępny rekonesans dopiero w 2005 r. W latach 2007-2010 wysyłaliśmy tam sprzęt medyczny, a teraz chcemy wyremontować tzw. polski szpital.

KIEDY SZUKALIŚMY najlepszego sposobu, żeby pomóc Koreańczykom, przypomniałam sobie, że jako nastolatka widziałam film dokumentalny o szpitalu chirurgiczno-ortopedycznym w Korei, który wybudowali tam Polacy. Film nakręcił doktor Lech Wierusz, czyli postać niesłychanie dla mnie ważna, który w latach 1955-1956 szkolił tam koreańskich lekarzy. Doktor Wierusz był dyrektorem Lubuskiego Ośrodka Rehabilitacyjno-Ortopedycznego w Świebodzinie, gdzie trafiłam jako 15-latka na operację kręgosłupa. Nie tylko leczył nas – przebywającą tam młodzież – ale też wychowywał, rozbudzał ambicje, uczył nas chcieć więcej i patrzeć dalej. Pomoc dla tego szpitala byłaby więc dziś niejako kontynuacją tego, co doktor Wierusz zaczął przed laty.
Początki szpitala w Hamhung sięgają 1953 r., kiedy z Warszawy wyruszył pociąg, do którego załadowano wszystko, co potrzebne do budowy takiej placówki – od gwoździ i desek po wyposażenie. Ekipa Czerwonego Krzyża, która jechała tym pociągiem, dotarła na miejsce jeszcze przed zakończeniem wojny koreańskiej, w związku z czym szpital przez pierwsze miesiące działał jako szpital polowy. Do Korei dolecieli również samolotem lekarze i pielęgniarki, którzy zarówno leczyli rannych, jak i szkolili lokalny personel. W ziemiankach urządzono sale chorych i salę operacyjną. Samą budowę szpitala rozpoczęto po zakończeniu wojny. Kiedy już powstał, składał się z ośmiu niskich drewnianych budynków, które były w pełni wyposażone w sprzęt diagnostyczny i operacyjny. W pierwszych latach jego funkcjonowania przyjeżdżali tam z Polski lekarze i pielęgniarki, żeby szkolić koreański personel. Doktor Wierusz był szefem jednej z takich zmian polskich medyków. Będąc w Korei, miałam okazję poznać lekarza, który pamiętał jeszcze doktora Wierusza.
Udało mi się dotrzeć do tłumaczenia artykułu, który w tamtych czasach ukazał się w koreańskiej prasie. Początek brzmiał następująco: „Było wrześ-
niowe popołudnie. Towarzysz Czo Te Hun zbudził się po długiej operacji, która dopiero co się odbyła. Był jeszcze niezupełnie przytomny, usłyszał jednak niski, ciepły głos wymawiający jego imię, a na głowie czuł dotyk ręki. Mówił doktor Lech Wierusz, który stał przy nim”. Tekst utrzymany był w wyraźnie socrealistycznej stylistyce, a pacjent w nim opisany cieszył się z operacji biodra głównie dlatego, że zabieg pozwolił mu wrócić do pracy, której z powodu choroby nie mógł wykonywać.

KIEDY PRZYPOMNIAŁAM SOBIE o tym szpitalu, doszłam do wniosku, że kontynuowanie polskiego wsparcia dla tej placówki będzie najlepszym sposobem pomocy Koreańczykom – dużo trwalszym i skuteczniejszym niż np. wysyłanie żywności. Pomysł został zaakceptowany przez ambasadę koreańską i w marcu 2005 r. pojechaliśmy zobaczyć, jakie są najpilniejsze potrzeby szpitala.
Na miejscu okazało się, że niewiele zostało z drewnianych baraków, które stawiano w latach 50., a potrzeby szpitala są ogromne. Oddziały szpitalne i sale operacyjne mieściły się teraz w murowanym trzypiętrowym budynku, który wybudowali Rosjanie w latach 70. Koreańczycy rozpoczęli kopanie fundamentów pod kolejny potrzebny budynek, ale prace szły powoli – w 2009 r. budynek był dopiero w nieukończonym stanie surowym. Jedną z przyczyn tak wolnego tempa budowy mogło być to, że w Korei prawie wszystko robi się ręcznie. Ręcznie odlewa się bloki betonu w drewnianych formach, ręcznie się je ustawia, na placu budowy nie ma żadnych ciężkich maszyn. Podobno dziś budynek jest już ukończony.
Mimo że budynki są nowsze, niż się spodziewaliśmy, wiele elementów wymaga remontu. Nie istnieje już wybudowana kiedyś kotłownia, więc nie działa centralne ogrzewanie. Sale ogrzewa się małymi piecykami – ze szpitalnych okien wystają rury tych piecyków, do których pacjenci sami dostarczają paliwo. Woda jest dostępna tylko z kranu przy bramie wejściowej szpitala. Tam przychodzą się myć pacjenci, stamtąd woda płynie do sali operacyjnej przez podłączaną na ten czas gumową rurkę. W szpitalu wprawdzie istnieje instalacja wodno-sanitarna, ale niestety nie działa i wymaga gruntownych napraw.

ODNOWIENIA WYMAGA też wyposażenie szpitala. Stoły operacyjne są stare, niektóre pochodzą jeszcze z Polski, inne z NRD z lat 50. Widać, że są bardzo zużyte, nie działają w nich podnośniki, tapicerka jest sparciała, nie świecą lampy bezcieniowe. W korytarzu stoją bezużyteczne respiratory i inne aparaty, których przeznaczenia już nikt nie zna. Do sporej ilości sprzętu nie sposób zdobyć dziś odpowiednich części zamiennych, więc trudno przeprowadzać naprawy, a na nowy szpital nie ma pieniędzy. Brakuje jednorazowego sprzętu i antybiotyków. Kroplówki robi się z przegotowanej wody, nalewanej do butelek po napojach. Na salach leży po trzech pacjentów na dwóch łóżkach, bo łóżek też brakuje.
W pracowni rentgenowskiej są dwa aparaty, ale działa tylko jeden. Prześwietlenia, które można zrobić za jego pomocą, analizuje się na podglądzie, ponieważ brakuje klisz do robienia zdjęć oraz odczynników do ich wywoływania. Działający aparat też należy wymienić, bo jest przestarzały i emituje bardzo duże promieniowanie. Jednak żeby działał tu nowszy sprzęt, należy najpierw poprawić instalację elektryczną i zadbać o alternatywne źródła energii. Teraz prąd jest dostarczany nieregularnie i jego parametry nie są najlepsze. Nowy aparat rentgenowski mógłby więc szybko się spalić. Trzeba jednak przyznać, że pracownicy szpitala pieczołowicie dbają o wszystkie urządzenia i jest naprawdę godne podziwu, że udaje im się wciąż pracować na sprzęcie, który służy im od dziesięcioleci.

PODCZAS NASZEJ WIZYTY do szpitala trafiła kobieta z otwartym złamaniem ręki. Przy wejściu widać było stojącą karetkę, ale z powodu braku paliwa pacjentów na miejsce donosi się na noszach. Na sali operacyjnej złożono jej kości, ale ponieważ nie było środków znieczulających, kazano jej wcześniej wypić wino ryżowe dla złagodzenia bólu.
Pracujący tu lekarze muszą mieć ogromne umiejętności i wysokie kwalifikacje. W niezwykle skromnych warunkach potrafią wykonywać zabiegi i operacje, których polscy lekarze zapewne nie podjęliby się w podobnych okolicznościach. U nas jesteśmy przyzwyczajeni do wspierania się bardzo nowoczesnym sprzętem medycznym, w Korei nie ma takiej możliwości. Chociaż pamiętamy czasy, kiedy u nas było podobnie, to chyba jednak nie było aż tak źle.
Co ciekawe, szpital nadal znany jest jako „szpital polski”, mimo że Polacy nie leczą tu od ponad 50 lat. Jestem przekonana, że warto znowu przyczynić się do stworzenia w nim godnych warunków dla pacjentów i dla pracy lekarzy. Taka pomoc na pewno trafi do tych Koreańczyków, którzy jej potrzebują. Korea Północna, jak wszyscy wiemy, jest krajem bardzo niedostępnym i rzadko mamy okazję zrobić coś dla jej mieszkańców. Tym bardziej należy działać, kiedy taka możliwość się otwiera.

Rozdział z książki Janiny Ochojskiej Świat według Janki. Rozmawiała Marzena Zdanowska, Znak, Kraków 2015

Wydanie: 12/2015, 2015

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy