W najbliższych miesiącach musimy przekonać Unię Europejską, że liberum veto to odległa przeszłość Premier w gorsecie (dosłownie, ale także w przenośni), Polska nieugięta, a Unia Europejska do tego stopnia zirytowana tym, że już nie tylko zachodnia prasa, ale i tamtejsi politycy nie szczędzą nam uszczypliwości. Nasz najpoważniejszy partner polityczny i gospodarczy w UE, główny adwokat naszego wejścia do zjednoczonej Europy, a wreszcie najpoważniejszy sąsiad – Niemcy, powiedział wręcz ustami kanclerza Gerharda Schrödera: „Polska nie może zacząć kariery w Unii od weta”. Już po impasie brukselskiego szczytu Unii i ogłoszeniu, że trzeba odłożyć przyjęcie nowej konstytucji europejskiej co najmniej na kilka miesięcy, belgijski premier Guy Verhofstad ostrzegł – oczywiście, głównie Polaków – że jeśli próby uchwalenia konstytucji nie powiodą się, jej zwolennicy ściślej będą się integrować we własnym gronie – czyli blokujących ją krajów, takich jak właśnie Polska. Włoski szef rządu, Silvio Berlusconi, dał do zrozumienia, że być może w Brukseli w końcu doszłoby do porozumienia, gdyby nie usztywnienie stanowiska jednego z nowych krajów Unii (czytaj: Polski) w nocy z soboty 12 grudnia na niedzielę 13 grudnia, co storpedowało nadzieje na sukces. Warszawa próbuje łagodzić takie nastroje i tuszować wrażenie, że w Brukseli stało się coś niedobrego dla UE, a także dla wstępujących do niej od wiosny przyszłego roku państw. Politycy podkreślają, że trzeba pracować dalej, że kompromis – także w sprawie konstytucji europejskiej – jest jak najbardziej do osiągnięcia. Powtarza się retoryczne pytanie: czy którykolwiek z wielkich dokumentów Wspólnoty udało się przyjąć w ciągu jednej zaledwie prezydencji (w tym wypadku Włoch), czyli w czasie raptem sześciu miesięcy? Innymi słowy, podkreślamy: nie ma katastrofy, jest naturalne przedłużenie rokowań nad sprawami wyjątkowej wagi i dlatego wymagającymi dalszych dyskusji i negocjacji. Zostawmy w tym miejscu polityczne deklaracje na boku. Odłóżmy także – choć zapewne trzeba słowo o tym powiedzieć – złośliwe uwagi na temat fatalnego stylu, w jakim Włochy kierujące Unią w drugiej połowie 2003 r. prowadziły zakulisowe i oficjalne działania na rzecz przyjęcia tekstu konstytucji europejskiej. Niech wystarczy jedynie uwaga, że ekipie Sylvia Berlusconiego (akurat wydał płytę CD z neapolitańskimi piosenkami własnego autorstwa) zabrakło nie tylko kompetencji w prowadzeniu międzynarodowego dialogu, ale także politycznej ochoty, by to robić – i nic dziwnego, przecież właśnie Włochy należą od kilku lat – obok Francji i Niemiec – do orędowników zbudowania Europy „dwóch prędkości”, czyli w istocie nowego podziału Starego Kontynentu na lepszych (bogatszych) i gorszych (w domyśle biedniejszych). Najistotniejsze pytanie, jakie na przełomie 2003 i 2004 r. trzeba postawić – w Polsce! – w związku z naszym członkostwem w Unii brzmi: czy my sami, zarówno elity polityczne, jak i Polacy jako cała społeczność, potrafimy być Europejczykami XXI w., Europejczykami nowej fazy integracji europejskiej, i to w każdej sferze, począwszy od umiejętności poruszania się w świecie polityki i negocjacji europejskich poprzez nasze społeczne i gospodarcze przygotowanie do obecności w UE po – co ma bodaj najważniejsze znaczenie – psychologię społeczną Polaków? Takie sformułowanie problemu ma oczywiście charakter nieco prowokacyjny. Polscy politycy – w najgłębszym tego sensie zresztą słusznie – powtarzają często: nie wracamy do Europy wraz z wejściem do Unii. My w Europie byliśmy i jesteśmy. Jesteśmy częścią europejskiej tradycji, kultury, historii, geografii, ale także – zwłaszcza dzisiaj – gospodarki (na handel z UE przypada już prawie 70% naszych obrotów zagranicznych) czy przestrzeni społecznej. Symboliczna data 1 maja 2004 r. jedynie potwierdzi fakty. Coś, co było, jest i będzie. Czy jednak umiemy to wszystko z pożytkiem dla Polski przedstawiać i wykorzystać? W dziesiątkach komentarzy prasowych po brukselskim szczycie (skromny wypis z tych wypowiedzi znajduje się w ramce) powtarza się wielokrotnie jeden zarzut pod naszym adresem: nie zrozumieliśmy, że cała struktura współpracy w UE opiera się na kompromisie, szukaniu konsensusu, ustaleniu możliwych do wynegocjowania pozycji. Czy to zarzut prawdziwy? Historia integracji europejskiej w stu procentach by tego nie potwierdziła. Sporo państw, zarówno w czasie negocjacji akcesyjnych, jak i potem, wiele razy szantażowało resztę krajów unijnych wetem czy odsuwaniem członkostwa w UE na dalszy termin. Mistrzem









