Nie dałem się wciągnąć na cokół

Nie dałem się wciągnąć na cokół

Mogłem przez „Dziady” po gruntownej samokrytyce zostać jednym ze „świętych” kultury PRL, ale jednak się nie zdecydowałem Niepublikowana rozmowa z Kazimierzem Dejmkiem – Czy w naszym oglądzie marca 1968 r. są jeszcze jakieś białe plamy? – Myślę, że jedną z nich jest aspekt międzynarodowy tej sprawy. Najogólniej biorąc, był to przewrót lub próba przewrotu sięgająca korzeniami poza Polskę. Myśmy byli oczywiście tylko jednym z elementów tej akcji, której źródeł trzeba by szukać w Kijowie, Moskwie i Pradze. Inicjatywa wyszła od aparatczyków w tzw. naszym obozie, ale trudno powiedzieć, na ile szeregi Moczarowskich partyzantów same parły do władzy w kraju, a na ile szefowie tego związku orientowali się w działaniach drugiej strony i na ile ta druga strona z przyległościami myślała już wtedy o próbach demontażu systemu. Mogę tylko domniemywać, że niektórzy wysocy przedstawiciele władzy orientowali się w ówczesnym układzie sił politycznych w świecie. Do tej pory sprawa jest dość ciemna, może za jakieś 20 lub 50 lat zostaną ujawnione dokumenty związane z wydarzeniami marcowymi. – Czyli nasz marzec był po prostu międzynarodowym spiskiem? – W spiskową teorię dziejów nie wierzę, bo moim zdaniem, historia ma swoją logikę, ale jestem jednocześnie przekonany o mnogości rozmaitych spisków i afer. Wprawdzie nasi intelektualiści ucinają łeb wszelkim napomknieniom o teorii spiskowej, jednak nie znaczy to, że nikt nigdy i nigdzie nie montował żadnej intrygi. – Czy wówczas, jako dyrektor Teatru Narodowego, miał pan świadomość, iż atak na „Dziady” to właśnie ogniwo w dużej, może i międzynarodowej intrydze? – Tak. Zostałem nawet o tym poinformowany w nieoficjalnych rozmowach. – Z lektury pańskiego oświadczenia, które zostało wręczone towarzyszom w KC PZPR, wynika, że mimo panującej wokół histerii czuł się pan pewnie, stał na solidnych podstawach, nie skomlił, nie przepraszał, nie zwalał winy na innych, tylko uparcie powtarzał, że to pański najlepszy spektakl. – Tu przesadziłem, ale zrobiłem to celowo. Jednak wcale nie stałem na mocnych podstawach, bo ich nie miałem. Po prostu poinformowałem władze, że taki jest mój ogląd sytuacji i takie przekonanie o wartości przedstawienia. Moim zdaniem, oświadczenie było bardzo umiarkowane w tonie. Zresztą wiadomo, że napięcie w kraju zaczęło się dużo wcześniej, jeszcze w 1967 r.; ponoć próba prowokacji i przewrotu miała być dokonana na pogrzebie pewnego zasłużonego towarzysza, ta akcja jednak została odwołana. Los podsunął więc inicjatorom „Dziady”. Były symptomy, że coś się szykuje, bo już na tydzień przed premierą na małej uliczce w sąsiedztwie Teatru Narodowego parkowała zmotoryzowana kolumna milicji. Mieliśmy też przecieki z drugiej strony, tzn. z Uniwersytetu Warszawskiego, że studenci szykują się do obrony przedstawienia. Praktycznie wszyscy wiedzieli, że w związku z premierą szykuje się prowokacja. Tym razem działania nie odwołano. – To znaczy, że po spektaklu łatwiej było wywołać zamieszki niż po pogrzebie? – Moment do prowokacji był utrafiony bezbłędnie. Posłużono się schematem – naród polski głupi, ale patriotyczny. Wiele wskazuje na to, że reakcja studentów została sprowokowana, tak jak wiele innych dramatycznych wydarzeń w historii naszego kraju – myślę o wypadkach na Wybrzeżu, w Radomiu… Oczywiście, prowokacja to jedno, ale nikt nie może zagwarantować, czy znajdzie ona szerszy oddźwięk społeczny. Powtarzam jeszcze raz. Nie wierzę w spiskową teorię dziejów, bo to idiotyzm, ale spisek był. Nie tylko zakiełkował, lecz przerósł najśmielsze oczekiwania inicjatorów. Nie ma co ukrywać, byłem wtedy bardzo zdenerwowany, widząc, jak to się rozwija, ale patrzyłem na wypadki bez zadziwienia i zdawałem sobie sprawę, że patriotyczne uniesienia młodzieży pobudziła iskra prowokacji. A potem wszystko nabrało własnej logiki. Nie brak mi szacunku dla zapału i patosu uczestników zajść, ale początek tej akcji był brudny, o czym oni na szczęście nie wiedzieli. W lipcu 1968 r. oficjalnie zdymisjonowano mnie ze stanowiska dyrektora Narodowego. Proponowano dyrekcję Teatru im. Słowackiego w Krakowie, ale nie przyjąłem tej oferty. Niebawem uzyskałem prawo do wyjazdu za granicę. Znalazłem się najpierw w Oslo, gdzie reżyserowałem „Edwarda II” Marlowe’a. Członek KC PZPR, Stefan Olszowski, wzywał mnie listownie do kraju, odpisałem jednak, że nie dam się w Polsce sprowadzić do zera przez zera. – List od samego Olszowskiego raczej zapowiadał świetną karierę, a nie zero. – Oczywiście, mogłem przez te „Dziady” być wyniesiony na szczyt i po gruntownej samokrytyce zostać jednym ze „świętych” kultury PRL.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2003, 2003

Kategorie: Kultura