Droga świadomie wybrana zaczyna się po czterdziestce, w połowie życia… Rozmowa z Józefem Szajną – Zapewne przy okazji swojego podwójnego jubileuszu: 80. urodzin i 55-lecia pracy twórczej dokonał pan bilansu dokonań, bo takie rocznice skłaniają do refleksji. Ma pan głośne nazwisko, kolekcję nagród, jest pan członkiem rozmaitych międzynarodowych stowarzyszeń artystycznych. Czy ma pan poczucie sukcesu? – Nie jestem człowiekiem próżnym, ale też nie jestem fałszywie skromny. Wiem, że sporo udało mi się osiągnąć. Nie bez przyczyny miałem tyle wystaw za granicą, prezentowałem wiele przedstawień na międzynarodowych festiwalach. Ale nie myślę o sobie w kategoriach sukcesu. Jestem zadowolony, że mogłem robić w życiu to, co jest moją pasją. Moje życie nie było usłane różami, nic nie przyszło samo. Nawet mój początek jako artysty nie był zachęcający. Pamiętam, że kiedy zaraz po wojnie nie dostałem się na architekturę, byłem kompletnie załamany. – Może na dobre panu wyszło? Może gdyby zdał pan na architekturę, nie studiowałby pan grafiki i scenografii, co innego robiłby pan w życiu? – Może. W każdym razie moje biogramy nie zawierają całej prawdy o mnie, w biogramach zawsze odnotowuje się, co kto zrobił, jakie dostał nagrody itd. Ktoś przeczyta i pomyśli: ten to miał dobrze w życiu, same sukcesy. Ja nie rozpamiętuję tego, co osiągnąłem, co było trudne. Interesuje mnie dziś i jutro. Interesują mnie problemy współczesne, bo one sięgają obszaru eschatologicznego i metafizyki, a nie tylko realizmu, naturalizmu czy formalizmu w sztuce. – Czy to zainteresowanie metafizyką, eschatologią odkrył pan w sobie w dojrzałym wieku, czy już jako młody chłopak miał pan potrzebę doznań metafizycznych? – Odpowiem słowami Dantego z mojego przedstawienia w Teatrze Studio, że droga świadomie wybrana zaczyna się po czterdziestce, w połowie życia… Dzieciństwo miałem szczęśliwe. Życie miałem bardzo burzliwe. Dobrze, kiedy z niego niewiele umyka w mojej pamięci. Być bogatym – to być bogatym w przeżycia, w doznania. Do czasu wojny wszystko pięknie, harmonijnie mi się układało. Ale potem świat zaczął się otwierać przede mną, stawał się wielki, obszarem i zagadnieniami. Pięć lat wojny i walki uczyniło mnie znacznie starszym i dojrzalszym niż wielu moich kolegów, którym los oszczędził tak ciężkich doświadczeń. Moje romantyczne ideały legły w gruzach. Jako młody chłopak nie interesowałem się ani eschatologią, ani metafizyką, a sportem. Te zainteresowania spowodowały zagrożenia, wyroki śmierci. Ale także współczesny człowiek czuje się zagrożony. Zagrożenie realnie istnieje, niedawno się o tym przekonaliśmy, niestety. Zakładałem, że na drugiej wojnie światowej skończyło się ludobójstwo. A czym się rozpoczęło trzecie tysiąclecie? Wojną. To smutne, że mimo postępu cywilizacji nie radzimy sobie z problemami ogólnoludzkimi. Ciągle obowiązuje to samo, co przed laty „si vis pacem para bellum”: nie mamy na leczenie, nie mamy na kulturę, nie mamy na naukę, ale mamy na zbrojenia. Wolimy wydawać astronomiczne sumy na cele, które ostatecznie mają szkodzić ludziom, a nie ich rozwijać, wspierać i wzbogacać. Mówię o eschatologii w moich dziełach teatralnych i obrazach, o destrukcji, bo jestem za pokojem w świecie, a nie przeciw pokojowi. – O pana teatrze i malarstwie pisano często „sztuka zarażona śmiercią”, „naznaczona doświadczeniem Oświęcimia”. – Takie określenia zawsze mnie irytowały. Najwidoczniej ludzie, którzy wypowiadali takie opinie, wcale nie zastanawiali się nad moją sztuką, tylko się jej przypatrywali. A ponieważ wiadomo było, że byłem więźniem Oświęcimia i Buchenwaldu, uznali, że to klucz do całej mojej twórczości. Gdyby to była prawda, że wszystko, co zrobiłem, było „w kółko o Oświęcimiu”, to moje nazwisko byłoby bardzo malutkie. I nie miałbym teatru wypełnionego młodzieżą, która urodziła się wiele lat po wojnie! Przecież publiczność Teatru Studio stanowili głównie studenci znający wojnę tylko z opowieści, filmów i książek, nie z własnego doświadczenia. Gdybym ciągle opowiadał o wojnie, jak jakiś dziadek kombatant, nie wracaliby do mnie, powiedzieliby: to nudziarz, w kółko to samo robi. Ja ich przyciągałem dlatego, że mówiłem o śmierci, o eschatologii, o świecie metafizycznym – a przecież te problemy zaprzątają każdego myślącego człowieka! Jak powiedziałem w „Cervantesie”: śmierć jest we mnie i ja z nią spać muszę, nie mogę się od niej uwolnić, przecież to przekładnia poetycka na użytek Don Kichota, który mówi o rzeczach najistotniejszych – o życiu i śmierci. Ci, którzy w ogóle nie doświadczyli wojny, byli nieaktywni podczas okupacji, mówią, że jestem zarażony wojną. Jestem zdrowym psychicznie,
Tagi:
Ewa Likowska









