Aktorstwo jest totalną radością, niczym nieskrępowaną grą wyobraźni Rozmowa z Maciejem Stuhrem – Zaczęło się od kabaretu „Po żarcie”, potem były role filmowe u Kieślowskiego, Machulskiego, wreszcie kreacja w „Przedwiośniu”. Dorobek godny doświadczonego aktora, a pan jest dopiero na początku drogi artystycznej. – Tak się jakoś złożyło, że miałem szansę wystąpić w kilku ciekawych filmach. Ale nie przesadzajmy z tym dorobkiem. Mam nadzieję, że wszystko dopiero przede mną. – Specjaliści od marketingu twierdzą, że pański udział w przedsięwzięciu gwarantuje sukces kasowy. – Chętnie porozmawiałbym z tymi specjalistami… Do mnie takie informacje nie docierają. – A te tłumy nastoletnich wielbicielek? – Czasami rzeczywiście ktoś mnie poprosi o autograf, ale nie jestem gwiazdą rock’n’rolla, staram się żyć i pracować najzupełniej normalnie. – Mówi się o panu, że był pan skazany na sukces artystyczny… Jakie było pańskie pierwsze spotkanie z teatrem? – Nie wiem. Czasami mam wrażenie, że prawie wszystko, co pamiętam ze swojego dzieciństwa, wiąże się z teatrem. To bardzo naturalne. Chyba nigdy nie musiałem podejmować decyzji „chcę być aktorem – będę grał na scenie”. Spektakle Starego Teatru znałem od zawsze na pamięć, a potem odgrywałem je w domu – byłem aktorem swojej wyobraźni. A życzliwe oko ojca tylko pielęgnowało tę wyobraźnię… Nie było ani inspirujących nacisków, ani prób odwiedzenia mnie od pomysłu poświęcenia się teatrowi. – A jednak przed szkołą teatralną były studia psychologiczne? – Szkoła teatralna była moim marzeniem, ale to marzenie zostało z premedytacją odroczone. W mojej rodzinie obok tradycji aktorskiej istnieje także bardzo mocna tradycja studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, przez który przeszła cała linia Stuhrów. I z tą świetną tradycją nie trzeba na siłę walczyć. – By być dobrym aktorem nie trzeba studiować psychologii. – Oczywiście, nie jest to konieczne. Ale też dodatkowa wiedza nigdy nie jest dla aktora przeszkodą. A studiowanie psychologii było dla mnie właśnie znakomitym rozszerzeniem wiedzy, było źródłem lepszego poznania siebie, swoich reakcji. Miałem okazję słuchać znakomitych wykładowców, przeczytałem sporo arcyciekawych książek. Wykształcenie uniwersyteckie – to wciąż bardzo ważne… Studia były też przedłużeniem beztroskiej młodości. Legendarne studenckie życie – kluby, kabarety, dyskusje światopoglądowe – nie dotyczy bowiem studentów PWST. Oni mają nieustanne zajęcia, próby, ćwiczenia i praktycznie są odcięci od tzw. kultury studenckiej. To paradoks! – Czyżby był pan rozczarowany szkołą teatralną? – Przeciwnie. To absolutnie wspaniałe studia! Ale PWST jest klasyczną szkołą zawodową, która absorbuje studentom dosłownie cały czas. Szkoła teatralna musi być zaborcza, bo zaborczy jest teatr. Aktor pracy musi poświęcić wszystko. Dobrze o tym wiem… – Czy nazwisko pańskiego ojca – wybitnego aktora i reżysera Jerzego Stuhra – pomaga panu w szkole teatralnej czy przeszkadza? – Jest przede wszystkim zobowiązaniem dla mnie… Jestem dość specyficznym studentem. Zdając egzaminy, miałem już dyplom Jagiellonki, byłem po debiucie filmowym, robiłem kabaret. I to było ważniejsze od nazwiska. Ważniejsze jest to, kim jestem, czego chcę dokonać, a nie to, jak się nazywam. – Dyplom PWST nie jest niezbędny do uprawiania zawodu aktora. Wiele osób twierdzi, że w Polsce młodzi ludzie za późno trafiają na scenę… – Ja miałem szansę trafić bardzo młodo! Ale nie pozwoliłem sobie na popadnięcie w megalomanię. Szkoła teatralna nie była kwestią dyplomu, ale rozwoju. Chciałem być lepszy, poprawić technikę, ukształtować swój warsztat. Chciałem i chcę być profesjonalistą… Teraz, po kilku latach nauki, wiem, że to była słuszna decyzja. – Czy czuje się pan dzieckiem szczęścia? – Tak. Muszę oddać sprawiedliwość Opatrzności, że nie tylko czuwa nade mną, ale i spełnia moje marzenia… Jednak Opatrzności, Fortunie, Losowi trzeba dać szansę. Mam bardzo optymistyczne nastawienie do życia – nawet z porażek potrafię wyciągać pozytywne wnioski. Traktuję je nie jako dramatyczną przegraną, ale raczej jako dobrą lekcję! – A jaką lekcją była praca z własnym ojcem w „Historiach miłosnych”? – To był raczej miły żart artystyczny, ale tak naprawdę to mam nadzieję, że dopiero spotkamy się kiedyś w prawdziwej pracy na planie. – Czy rozmowy
Tagi:
Ewa Gil-Kołakowska









