Postanowiliśmy pokazać, że Monar to duża siła i na wiele nas stać Zapis rozmowy z Jolantą Łazugą-Koczurowską, nową przewodniczącą Stowarzyszenia Monar – Jak sobie dajecie radę po śmierci Marka Kotańskiego? – Generalnie rzecz biorąc, trzymamy się dobrze, niczego nam nie ubyło, nie zdarzyło się nic, co świadczyłoby o jakimś poważnym kryzysie. Jest smutno, jest nadal żałoba, jest dużo wspomnień. Myślimy też o tym, jak funkcjonować, żeby wystawić Markowi Kotańskiemu dobry pomnik w postaci tego, co robimy. Obserwuję od pewnego czasu wzrost energii, mobilizację moich kolegów. Postanowiliśmy pokazać, że Monar to duża siła i na wiele nas stać. – A przyjaciele? Odeszli czy zostali? – Prawdziwi zostali. Nie znałam bliżej w Warszawie przyjaciół, których może Monar miał i których stracił. Przybywa natomiast ludzi chcących Monarowi pomagać. Myślę, że naszej organizacji najbardziej potrzeba dobrych ludzi, wiary, że cokolwiek wyjdzie. Jestem o tym przekonana, inaczej w ogóle bym się za to nie brała. – Co takiego napędza was, że poświęciliście życie pracy z ludźmi potrzebującymi pomocy? – To za dużo powiedziane, że poświęciliśmy życie. Myślę, że pomaganie nie wymaga aż takiego poświęcenia. To, co jest piękne w Monarze, to fakt że ludzie, którzy tam pracują, rzeczywiście to lubią, są zaangażowani, jest to dla nich nie tylko praca, ale także jakaś przygoda, wyzwanie. Od początku misją Monaru jest człowiek w potrzebie, poprawa jego życia, pomoc wszystkim, którzy jej potrzebują, głęboka wiara, że człowiek może się odrodzić, że jeśli nawet nisko upadł, może się podnieść. – Czy zdarzają się jeszcze przypadki oporu przeciwko nowym ośrodkom w Polsce? Czy będzie pani walczyła ze społecznością tak jak swego czasu walczył Marek? – Nie chciałabym składać deklaracji, jak będę walczyć, bo każdy z nas ma w sobie pewien obszar nieznany – ja też. Jestem raczej negocjatorem. Natomiast nie wykluczam, że jeśli będzie trzeba powalczyć, to pewnie będę. A jeśli chodzi o opór społeczny – przez 20 lat prowadzę z uporem największy w Polsce ośrodek dla dzieci i młodzieży uzależnionej w Gdańsku. Ośrodek ten powstawał, gdy w Polsce nikt nie zajmował się dziećmi, bo mówiło się, że młodzież jest na tyle „niedogrzana” – czyli bardzo kocha narkotyki – że na leczenie nie przyjedzie. Uważam, że ludzie się do nas pomału przekonują. Polubiła nas wieś, choć musieliśmy się bardzo starać. Ludzie boją się nieznanego, niekoniecznie narkomana. Nam się udało, jesteśmy teraz w środowisku mocnym punktem. – Teraz pytanie księgowego: ile osób wyciągnęliście z nałogu? Macie z nimi kontakt, jak sobie radzą? – Będę mówić o swoich doświadczeniach, bo całej statystki Monaru jeszcze nie znam. Na 663 osoby, które przebywały w moim ośrodku, 79% nie bierze narkotyków. W ośrodkach dla dorosłych wyleczalność waha się w granicach 40%. Ludzie patrząc na te liczby, mówią: „Dobrze by było, gdybyśmy mogli wszystkich leczyć”. Ale ja zawsze odpowiadam: „Proszę porównać statystyki innych chorób równie trudnych jak uzależnienie, tam też nie ma takich rezultatów. Nawet próchnicę trudno wyleczyć”. – A kontakt z wychowankami? – Moja córka na czwartym roku studiów zdawała egzamin u mojego wychowanka. Oczywiście, nie wszyscy skończyli jako pracownicy naukowi, ale moje psy leczy mój wychowanek, światło robi mi firma mojego wychowanka. Muszę się trochę pochwalić (śmiech). Ale ja naprawdę jestem dumna z tych dzieciaków, robią różne fajne rzeczy, oczywiście nie wszystkim wychodzi. Jednak to jest tak ciężka choroba, tak trudno z niej wyjść, że ci, którym się udaje, są bohaterami. Na to nie ma żadnego lekarstwa, prostego rozwiązania, krótkiego czasu. Abstynencja nie oznacza zdrowia. Człowiek jest zdrowy, jeśli w swojej psychice dokonuje zmiany, która go uodparnia na narkotyk. Do tego potrzeba ogromnie dużo samozaparcia. Zresztą mogą państwo sami spróbować stanąć przed lustrem, powiedzieć, jak beznadziejnie wam idzie, i obiecać sobie, że chcecie to zmienić, a potem tego dotrzymać. Podziwiam ludzi próbujących się podnieść za heroiczną walkę, którą ze sobą toczą – dlatego w tym zostałam, bo mnie uwiodła praca człowieka nad samym sobą. Nigdy przedtem nie widziałam niczego takiego. – Czy ciągłe porównywanie do Marka Kotańskiego nie ciąży pani? – Nie. W ogóle nie staję w szranki. Jeśli ktoś mnie kiedyś z nim
Tagi:
Katarzyna Długosz









