Nie zadawaj się z plewami, bo cię świnie zjedzą

Nie zadawaj się z plewami, bo cię świnie zjedzą

Każda wieś prowadzi swój niepisany rejestr złamanych serc. Największy lęk dziewcząt budzi małżeństwo za morgi

Na osłęby, zwane też przystępami lub swatami, do domu panny młodej wysyłany jest rajko, nazywany również dziewosłębem albo swatem. Często to ktoś z rodziny, kto ma rozeznać, czy chłopak zostanie przyjęty, ponieważ wybiera mężczyzna i mężczyzna – ojciec dziewczyny – propozycję przyjmuje albo odrzuca. Małżeństwo chłopskie to spółka, która ma zabezpieczać przetrwanie rodziny, a nie romantyczny, emocjonalny związek ludzi sobie bliskich. „Na wsi nie patrzy się przeważnie ani na charakter, ani na wartości duchowe, byle tylko były morgi, to wszystko inne da się jakoś zrobić! Słusznie też ktoś powiedział: »Gdyby koza morgi miała, toby zaraz się wydała«”, pisze Maria Kielarowa w 1939 r. w gazecie „Kobieta Wiejska”.

Melania Burzyńska, rocznik 1917, należy do najlepszych partii we wsi Jaświły na Podlasiu. Jej ojciec, nie dość że bogaty, w dodatku pełni funkcję wójta. I jeszcze – i tu już naprawdę akcje dziewczyny idą mocno w górę – Melania nie ma braci, czyli nie będzie problemu z podziałem majątku, jej siostry się wyda, spłaci i „pójdą na stronę”, jak się mówi w sytuacji, gdy żona przeprowadza się do rodziny męża. Wżenić się w gospodarstwo ojca Melanii to marzenie, więc gdy tylko dziewczyna dorasta, drzwi ich domu się nie zamykają. „Było więc ich u mnie, oj było! Co jeden to przystojniejszy lub z większym posagiem – wspomina. – Jeżeli dobrze spamiętałam, to naliczyłam 32, nieraz kilku z tej samej wsi, ba!, z tego samego domu”. Melanii wpada w oko pewien Bronek, miły, przystojny i po siedmiu klasach, ale co z tego? „Ojciec mój sprzeciwił się moim planom, a nie do pomyślenia było mu się opierać. Nie podjęłam walki o mego chłopca”, wyznaje. Przyjeżdżają więc kolejni i chociaż Melania czerpie satysfakcję ze swojej mocnej pozycji, dociera do niej, że ona sama w tym wszystkim kompletnie się nie liczy: „Byłam tylko przymusowym towarem, który musi się wziąć razem z gospodarstwem”.

W końcu zjawia się u niej w konkury chłopak na medal: bardzo bogaty, po szkole krawieckiej, do tego przystojny i wysoki. „Był u nas parę razy sam, parę razy przysłał rajka i po pewnym czasie zaproponował, że do mnie przyjdzie w przystępy jego starszy brat, a on poczeka na Reginę (siostrę Melanii), która miała wówczas 15 lat i jeszcze bratu da posag, a Renię weźmie bez posagu”. Melania nie reflektuje na tę propozycję, oddała już serce innemu, który zaimponował jej lepszym pochodzeniem i wykształceniem – aż średnim. Są po słowie, gdy on nagle zaczyna się ociągać, a do Melanii docierają wieści, że ojciec innej dziewczyny urabia chłopaka, by ożenił się z jego córką. Melania czeka jednak cierpliwie, aby narzeczony dał na zapowiedzi. I w końcu daje, ale Melanii o tym nie informuje, ponieważ panną młodą będzie inna. „Runął cały wymarzony gmach szczęścia!”, pisze po latach Melania Burzyńska.

Tradycja umów przedślubnych wciąż się trzyma mocno także w innych klasach, jednak wyższe, a także niższe w miastach, częściej dobierają się w małżeństwa zgodnie z prawem serca – choć w obrębie swoich klas – a nie z nakazu rodziny i w efekcie zimnych kalkulacji (poza arystokracją czy bardzo bogatymi rodzinami, gdzie dziedziczenie majątku ma ogromne znaczenie i gdzie wciąż to ojciec ma decydujący głos).

Wiano w rodzinach chłopskich znacznie się różni od tego w rodzinach mieszczańskich. Kiedy w 1919 r. Stefania Marchew, córka kupca i śpiewaczki, wychodzi za mąż za zakochanego w niej do szaleństwa młodego poetę Juliana Tuwima, małżonkowie spisują, że wnosi ona do małżeństwa całkiem spory posag: „50 000 marek [do 1924 r. w Polsce obowiązującą walutą była marka polska], natomiast w wyprawie ślubnej: garderobę i meble, skórzaną kanapę, 12 krzeseł, pianino firmy C.M. Schroeder, 6 obrazów olejnych, bibliotekę ze 100 tomami książek, 4 lichtarze srebrne, łyżeczki do herbaty, dwa dywany perskie, lustro-tremo [lustro stojące – przyp. J.K.-F.], lampę wiszącą, skrzynie do węgla z drzewa sosnowego, całkowite urządzenie kuchni, a także rozmaite drobiazgi służące do upiększenia mieszkania”.

W rodzinach chłopskich przede wszystkim najpierw trzeba zrobić rozpoznanie i ustalić, co kto posiada i czy uda się dzięki małżeństwu zabezpieczyć potrzeby pozostałych członków rodziny. „Kawaler ma kilka morgów ziemi, budynki gospodarskie i dom mieszkalny – chce się żenić – chce sobie wyszukać towarzyszkę życia. Czy idzie do tej, którąś sobie sercem upatrzył? Gdzie tam. Oto pewnego wieczora wysyła trzech swatów, każdego do innej dziewczyny. Dobrze po północy pośrednicy mocno podchmieleni wrócili z nowinami i opowiadają, co gdzie słyszeli, a kawaler milczy. Wreszcie uradzili, że Jaga Gózikówna dostanie 5 morgów ziemi, 2 morgi łąki, 2 krowy i cielę, a do tego jeszcze dużą wyprawę i coś złotych na dodatek – Jaga jest najbogatsza i z nią się będzie żenił. Kawaler obliczył dokumentnie morgi, krowy, pierzyny i złociaki i stwierdził, że bogatszej od Jagi w całej okolicy nie ma – zatem będzie to jego żona”, pomstuje w „Kobiecie Wiejskiej” G. Surmaczowa.

Autorka artykułu nie nazywa rzeczy po imieniu, a przecież rzeczona Jaga Gózikówna właśnie została sprzedana.

„W 1922 r. ogłosili mnie do żeniaczki i że mam 12 mórg majątku – pisze uczestniczka konkursu na pamiętnik kobiety wiejskiej stylem, jakim się informuje o przetargu. – Zaczęły przyjeżdżać kawalery, ale ja nie byłam panna marna. Życie miałam w sobie, nie byłam ostatnia ciamajda. Miałam te 17 lat, nigdy sobie nie pomyślałam, że ojciec dla mnie chce źle”.

Zjawił się szybko poważny kandydat i mężczyźni się dogadali: przyszły mąż wniósł 2000 marek, ojciec dał 12 morgów ziemi. Mąż przyprowadził krowę, a ojciec dał starą szkapinę. „Mój mąż przyjechał do mnie na zaręczyny przy ostatku października, a 18 listopada braliśmy ślub. Tyle było naszego zapoznania. Za czepiec kupiliśmy sobie łóżko, dwoje prosiąt i za resztę mój mąż oddał sobie kawalerski dług”, wspomina dziewczyna.

Policzone musi zostać wszystko: każda kura, talerz i poduszka. Umowę przedmałżeńską zatwierdza notariusz, nawet jeśli nowe, wspólne gospodarstwo ma znikomą wartość. W archiwum w Kaliszu wśród przedmałżeńskich kontraktów znajdujemy ten zawarty przez Jadwigę Paterek, córkę rolnika z Maciejewa, i Walentego Zaradniaka, rolnika z Koźmina. Umowa głosi, że w małżeństwie obowiązywać będzie „wspólność majątkowa”, a wartość wspólnego majątku szacowana jest na 1000 zł. Natomiast opłata urzędowa od owego zapisu wynosi 70 zł.

– Ludzie żenili się z zagonami – stwierdza Jadwiga Krasucka z domu Paciorek, rocznik 1930, której matka, pochodząca z mazowieckiej wsi Radomyśl, mając 16 lat, została wydana za starszego o 21 lat mężczyznę. Nikt nie pytał o jej zgodę. Nie była do niczego potrzebna. – Co miała zrobić, jak jej młodszego chłopca dziadek pogonił – wyjaśnia Jadwiga Krasucka.

Ojciec swoje złamane serce leczył całe życie. Rodzina wiedziała, że oddał je córce francuskiego gospodarza, Stefanii, gdy rzuciło go do Francji, skąd – kiedy zaczął się światowy kryzys – został odesłany i z czym się nigdy nie pogodził. Przywiózł ze sobą garnitur i trzy kapelusze, w tym melonik. W Polsce dorobił się czwórki dzieci, najmłodszego, gdy miał 54 lata.

– Dla nas był dobry, ale na gospodarkę się nie nadawał, tęsknił za Francją, opowiadał, jak tam jest, to u nas i za sto lat nie będzie. Wszyscy szli kosić, a on zawsze na końcu, taki był z niego gospodarz – opowiada córka Bolesława Paciorka.

Każda wieś prowadzi swój niepisany rejestr złamanych serc. Jadwiga Krasucka pamięta więc dobrze M., która została wydana za bogatego, chociaż kochała biednego Sz. I wszyscy wiedzieli, że nosi mu na drugi koniec wioski jedzenie, bo miłość nie wygasła, a Sz. się nigdy nie ożenił.

I wraca też myślą do historii Marysi, którą dali na przymus do małżeństwa, za majętnego.

– Opowiadała mi mama, że Marysia całe życie klęła Ignacego, swojego swata, tak nie lubiła męża. A miała z nim ośmioro dzieci. Pani sobie wyobraża, mieć tyle dzieci i chłopa nie lubić?

– Wszystko miało znaczenie: czy ze wsi szlacheckiej się pochodziło, czy z włościańskiej – opowiada Elżbieta Orzyłowska-Łęczycka, nauczycielka, autorka monografii mazowieckich wsi Białki i Radomyśli. – Zawsze się na to zwracało uwagę, więc kto się urodził we wsi włościańskiej, nie startowałby do nikogo ze wsi szlacheckiej. Jak ktoś miał nazwisko zakończone na -ski, czuł się kimś i szukał podobnego do siebie. Jeszcze w późnym PRL-u to się liczyło i moje koleżanki się cieszyły, że ich córki dobrze wyszły za mąż i będą miały -ski w nazwisku.

Rodzina Elżbiety Orzyłowskiej-Łęczyckiej, ze strony zarówno ojca, jak i matki wywodziła się ze szlachty zaściankowej, toteż w domu, w izbie głównej nad drzwiami wisiały herby. W następnych pokoleniach ubożeli, dzieląc ziemię między liczne potomstwo i koniec końców, jak wielu zubożałych szlachciców, żyli całkiem podobnie do chłopów. Jednak herb rodowy pozostał i dla nich na znaczeniu nie stracił.

– Różnica między rodzinami szlacheckimi a włościańskimi głównie polegała na większej zamożności w przypadku tych pierwszych, dbałości o zagrodę, na bardziej starannym sposobie ubierania się. Ale przede wszystkim na poczuciu większej wartości. Moja babcia Wiktoria, matka ojca, potrafiła mi przypomnieć, że nie przystoi mi z takim czy innym biednym się zadawać. A jak mój stryjek się zakochał w biednej, to mu dziadek powiedział: „Nie zadawaj się z plewami, bo cię świnie zjedzą” – mówi Elżbieta Orzyłowska-Łęczycka. (…)

Małżeństwo rodziców Janiny Krasuckiej z mazowieckiej wsi Białki nie doszłoby nigdy do skutku, gdyby nie wypadek.

– Mój tatuś upatrzył sobie dziewczynę. Jednak jej rodzice cały czas mówili, że jego rodzina to dziady. Nie mógł się z nią ożenić, ale zabierał na huśtawkę jej młodszą siostrę. Któregoś dnia ona z tej huśtawki spadła i złamała sobie obie nogi. Leżała długo w szpitalu, a mój ojciec odwiedzał ją, zanosił jej różne ziarnka i cukierki. Okazało się, że jedna noga bardzo źle się zrosła, była krótsza i krzywa. Mój dziadek chciał wysłać mamusię do Warszawy na operację. Wtedy tatuś jej powiedział: „Nigdzie nie jedź, ja się z tobą ożenię, nawet jak będziesz miała jeszcze gorszą tą nogę”. I słowa dotrzymał – opowiada Janina Krasucka, a po jej twarzy płyną łzy.

Jej ojciec, starszy od matki o 18 lat, przed wypadkiem nie mógłby się z nią ożenić, gdyż pochodził z dziadów. Kiedy dziewczyna ma defekt, przeszkoda przestaje mieć znaczenie.

W rodzinie Piotra Kieżuna zachowała się opowieść o tym, jak wydana za mąż została jego praprababcia Olesia. „Nie miała jeszcze 20 lat, kiedy jej ojciec postanowił ją wydać za mąż. Trzeba przyznać, że to nie było małżeństwo z miłości. Babcia bardzo się wzbraniała przed tym zamążpójściem, choć szanse, że do niego nie dojdzie, były bardzo małe. Matka była po jej stronie, ale pradziadek Kłosek nie chciał o niczym słyszeć. Gdy obie próbowały go przekonać, żeby zrezygnował z decyzji, ten tylko rzucił: »A kij gdzie?«. Nie było rady. Babcia została panią Nowosielską. Urodziła siedmioro dzieci”, opowiadała Piotrowi Kieżunowi jego babcia, Maria Karpińska.

Praprababcia pochodziła z dość majętnej w porównaniu z resztą mieszkańców wsi rodziny i prawdopodobnie, podejrzewa Piotr Kieżun, jej ojcu nie zależało na majątku przyszłego zięcia, ponieważ to ona wnosiła w małżeństwo spory posag.

– Sądzę, że w grę mogły wchodzić jakieś kwestie związane ze statusem społecznym. Jan Kłos, ojciec babci Olesi, był kowalem, bartnikiem, rusznikarzem. Był zamożny, bo był obrotny i roztropnie wydawał pieniądze, upatrzył sobie zięcia, który wydawał mu się pracowity – opowiada Piotr Kieżun.

Okazuje się jednak, że mąż Olesi, tzw. dobry człowiek, lubi się napić i zamiast pomnażać majątek, trwoni go. W końcu to Olesia okazuje się roztropniejsza i za ostatnie pieniądze kupuje połowę domu, bo przeczucie podpowiada jej, że rodzina zostanie z niczym. Jej mąż Franciszek zdaje sobie sprawę, że w finansach mu nie wychodzi, i mawia: „Twoja ojcowizna mi się nie wiedzie”.

Elżbieta Orzyłowska-Łęczycka z rodzinnych przekazów szczególnie zapamiętała ten o ucieczce babci Wiktorii. – Dziadek mój, Lucjan, był garbaty i cherlawy, ale dowcipny, miał w sobie to coś. Twierdził, że ma dobre żenidło. Kiedy postanowili go ożenić, znaleźli mu piękną dziewczynę. Jak swat go przywiózł do mojej babci, to od razu uciekła do alkierza, a stamtąd przez okno. I tak było kilka razy. Aż w końcu przytrzymali ją bracia i doszło do rozmowy, wytłumaczyli jej, że Lucio ma dużo ziemi, budynki. „Będziesz miała dobre życie”, przekonywali ją. W końcu powiedziała: „Dobrze, skoro mnie dajecie na zatracenie”. A potem opowiadała swojej synowej, że przez pół roku nie poszła z nim do łóżka. Ale jej teściowa była mądra i mówiła: „Wikciu, niech się Wikcia przekona do Lucia, bo Lucio jest dobry człowiek”. I chyba się przekonała, skoro sześcioro dzieci spłodzili.

Przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści o swatach naszych przodkiń zawierają zaskakująco wiele detali. Rzadko kiedy przybierają formę suchej relacji czy zdawkowego sprawozdania, często to emocjonalna opowieść z dialogami i akcją. Jeśli nawet niewiele wiemy o przeszłości naszych rodzin, a nasza babka została wydana za morgi lub z innych, na przykład statusowych powodów, zwykle o tym słyszeliśmy. Jest to bowiem jedno z tych wydarzeń, które naznacza życie kobiet głęboko, a czasem tragicznie. Ów wyrok na kobiecą wolność bywa bardzo szczegółowo przez nie zapamiętywany, ponieważ towarzyszy im wstrząs emocjonalny. Neuropsychologia opisuje takie momenty jako flashbulb, efekt lampy błyskowej. Pamięć fleszowa zamraża obraz, rejestrując precyzyjnie na przykład, jak byliśmy ubrani, gdy stało się coś, co zmieniło nasze życie lub co najmniej nim wstrząsnęło. Potrafimy odtworzyć nastrój, jaki towarzyszył nam tuż przed incydentem, albo zdanie, które padło i którego już nigdy nie zapomnimy. Dlatego Piotr Kieżun, tak jak wcześniej trzy pokolenia jego rodziny, wie, że Olesia, gdy sprzeciwiała się zamążpójściu, usłyszała od ojca: „A kij gdzie?”.

Dlatego też rodzina Elżbiety Orzyłowskiej-Łęczyckiej zawsze będzie sobie opowiadać o babci Wikci, która swoim braciom usiłującym zmusić ją do zamążpójścia oświadczyła: „Dobrze. Skoro dajecie mnie na zatracenie”.

„Rodzina wiejska potrzebuje zmiany etycznej” – nawołuje Ignacy Solarz, nauczyciel i twórca Uniwersytetu Ludowego w Szycach i Gaci Przeworskiej, i przekonuje, że z rodziny należy uczynić związek dobrowolny i naturalny, a także moralnie silny.

Na razie na dobrowolność mogą bardziej liczyć dziewczęta z biednych rodzin, niemające atutów, które można by przehandlować. Jednak i w tym przypadku pojawia się ryzyko, że zjawi się gospodarz majętny, który zechce dziewczynę poślubić, bo wprawdzie ona nie posiada morgów, ale za to ma urodę i młodość, a przede wszystkim jest potrzebna, by zająć się jego dziećmi, bo żona umarła. Albo dziewczyna cieszy się opinią gospodarnej. Przechodzi wtedy rekrutację jako opiekunka i gospodyni, decydują względy utylitarne, nieistotne, kim ona jest i czego dla siebie chce. Skoro kawaler nie żąda posagu, rodzice nie mogą się oprzeć takiej okazji, wydają dziewczynę bez względu na reputację mężczyzny. Drugi raz taka gratka może się nie trafić.

16-letnią Eugenię L. z Mazowsza, którą osierociła matka, gdy dziewczynka miała osiem lat, wychowuje ojciec. Człowiek miastowy, dosyć zamożny, wżenił się w gospodarstwo ładnej, zdrowej wiejskiej dziewczyny i teraz, po jej śmierci, stara się zapewnić swoim dzieciom wszystko, czego potrzebują. „Śpiew ptaków i łany pszenicy kołysane wiatrem wprowadziły mnie w rajski nastrój. Podskakiwałam sobie po szerokiej polnej drodze” – po latach opisuje Eugenia ostatni ze szczęśliwych dni w jej życiu.

Gdy w rajskim nastroju wchodzi do domu, zauważa ojca ze szwagrem, mężem swojej starszej siostry. Piją spirytus z miodem, a ona natychmiast wyczuwa ich podekscytowanie. Szwagier rozmawia z nią wesoło, ale dziewczyna rozpoznaje fałszywy ton. W końcu on rzuca: – Ty gdzieś tam sobie latasz, a nie wiesz, że myśmy cię sprzedali i już wódkę wypili.

Wiruje jej w głowie, powtarza sobie kilka razy „to niemożliwe żarty”, ale czuje, że to ani żarty, ani sen. Ojciec tupie w podłogę:

– Musisz wyjść za mąż.

„A ja wolałam, żeby mnie oskalpowano, aniżeli wyjść za tego chłopaka, którego rodzice już mnie wytargowali, najbardziej nielubianego ze wszystkich, jakich znałam, nieokrzesanego, brutalnego”, wspomina Eugenia. Nie chodzi tylko o niego, również przyszli teściowie mają fatalną opinię we wsi, należą do zamożniejszych gospodarzy, ale są paserami. Dla jej ojca ich propozycja to okazja, której nie zamierza zaprzepaścić, ponieważ tamci od razu obwieścili, że nie chcą od niego posagu dla córki. Wystarcza im, że dziewczyna jest ładna, pracowita i wiele w domu potrafi, bo chowana bez matki, a więc wszystkiego musiała się nauczyć. Ojca w tej sytuacji nie obchodzą protesty córki. Kupuje jej piękne ubranie na ślub. Jednak goście weselni zwracają uwagę głównie na jej smutną twarz. „Wolałabym, żeby to był mój pogrzeb. Przeczuwałam, że idę na zmarnowanie”, opowiada. I tak właśnie się stanie.

Dorosłość dziewczyny wiejskiej zaczyna się wraz z jej 16. rokiem życia. To wiek, kiedy uznaje się ją za dojrzałą do małżeństwa. Wkrótce zacznie rodzić dzieci i tak już będzie przez następne 20 lat. Doskonale wie, czego może się spodziewać w dalszym życiu: trudu i zmagania, a często głodu i samotności. To los kobiet w jej rodzinie od pokoleń, dlaczego jej własny miałby być lepszy? Najważniejsze trzymać się tego, co przeznaczył dla niej Pan Bóg, i nie pragnąć więcej. Wyróżnianie się i wywyższanie to oznaka pychy, a nieposłuszeństwo staje się grzechem. Zapłata za znój czeka w niebie, a tu, na ziemi, trzeba robić to, co należy: pracować i modlić się. (…)

Fragmenty książki Joanny Kuciel-Frydryszak Chłopki. Opowieść o naszych babkach, Marginesy, Warszawa 2023

Fot. NAC

 

Wydanie: 2023, 31/2023

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy