Niemieckie tsunami

Niemieckie tsunami

Rezygnując z energetyki jądrowej, rząd RFN popełnił kilka kardynalnych błędów Berlin, 11 marca 2011 r., godz. 14.50. Gerrit Niehaus, prawnik związany z Federalnym Urzędem Nadzoru nad Bezpieczeństwem Reaktorów (Bundesauf- sichtsbehörde für Reaktorsicherheit), ze zdumieniem wpatrywał się w ekran swojego notebooka. Wskutek trzesięnia ziemi u wybrzeży Honsiu w Japonii doszło do serii poważnych awarii w elektrowni jądrowej Fukushima I. Kamery monitoringu uchwyciły ogromną falę tsunami, rozsadzającą bariery i uderzejącą o dymiące kominy. Trzy reaktory uległy niemal całkowitemu zniszczeniu przez stopienie rdzenia. Ten widok tak dalece wprawił Niehausa w osłupienie, że nie usłyszał swojej wibrującej komórki. Za drugim razem już usłyszał. Dzwonił Norbert Röttgen, minister środowiska w rządzie federalnym. Po wstępnym szoku czekała Niehausa kolejna niespodzianka. Jako jeden z urzędników organu podlegającego ministerstwu będzie kierować sztabem kryzysowym, który Röttgen właśnie powołał. Przez następny tydzień kierowany przez Niehausa zespół ekspertów pracował niemal 24 godziny na dobę, badając sytuację, w której znalazła się Japonia, i wynikające z niej konsekwencje dla niemieckiej polityki energetycznej. Po kilku dniach Niehausa czekała trzecia niespodzianka. Była to sama szefowa rządu. Prawne reperkusje Irytację Niehausa wzbudził nie tyle fakt, że po raz pierwszy zwróciła się do niego w pilnej sprawie Angela Merkel, ile słowa, które padły z jej ust. Zaledwie kilka dni po katastrofie w Fukushimie pani kanclerz podjęła brzemienną w skutki decyzję, każąc wyłączyć połowę elektrowni jądrowych, których okres eksploatacji dopiero pół roku wcześniej przedłużyła. W rezolucji z 28 października 2010 r. Merkel opowiadała się jeszcze jednoznacznie za modyfikacją ustawy, która przewidywała przyspieszenie zamknięcia reaktorów atomowych. Teraz szefowa rządu zwróciła się do Niehausa z pytaniem, czy z tak nagłego odwrócenia decyzji mogłyby dla niej wyniknąć jakieś niemiłe prawne skutki. – Zajmę się tym – miał pokornie odrzec Niehaus, po czym z miejsca wybrał numer swojego bezpośredniego przełożonego w urzędzie, Geralda Hennenhöfera. – Co oni wyprawiają? – pytał szefa. Niehaus niezwłocznie wystosował list do Urzędu Kanclerskiego, informując o prawnych reperkusjach, które może pociągnąć tak nagła wolta w sprawie energetyki jądrowej. Wskazywał, że wyłączając reaktory, rząd reaguje panicznie i podejmuje błędną decyzję, z nieprzewidywalnymi skutkami dla niemieckiej gospodarki. Przytoczywszy nieodparte argumenty, przekonywał, że przyspieszenie zamknięcia elektrowni jądrowych będzie kosztowało Niemcy kilkaset milionów euro, które trzeba będzie wyrwać z kieszeni podatników. – Odwrócenie decyzji z jesieni 2010 r. będzie dla koncernów energetycznych zachętą do pozwania rządu i zażądania od niego gigantycznych odszkodowań – ostrzegał Niehaus. Ku jego zdumieniu wszystkie mejle pozostawały bez reakcji. Dziś dowiadujemy się, że jego ekspertyzy nie tylko lądowały w koszu, mimo że był to jego zakres kompetencji, lecz także, że zastąpiono je orzeczeniami zupełnie innych osób. – To była nasza działka, ale raporty zostały sporządzone przez kogoś innego – przyznaje Niehaus. Soczysta premia Wiesbaden, późna wiosna 2015 r. Cztery lata po katastrofie w Japonii Gerrit Niehaus jest najważniejszym świadkiem komisji śledczej, która została powołana przez parlament Hesji. Deputowani chcą się dowiedzieć, jakim cudem mogło dojść do tego, że firma RWE, zarządzająca niegdyś elektrownią w Biblis, domaga się od heskiego rządu odszkodowania w wysokości 230 mln euro. Pilniejszą kwestią jest jednak zupełnie coś innego: dlaczego Niehaus cztery lata temu, kiedy przed dokładnie takim scenariuszem ostrzegał, został spławiony przez rządzących. Czy Merkel podjęła tę pochopną decyzję w reakcji na „antyatomowe” nastroje w kraju? A może walczący w marcu 2011 r. o reelekcję premier Hesji, Volker Bouffier (CDU), zapragnął w dniach japońskiego dramatu sięgnąć po „zielony” elektorat, względnie zwabić swojego przyszłego koalicjanta, Die Grünen? Oczywiście za przyzwoleniem szefowej swojej partii. Czy też – co gorsza (i co wcale nie wyklucza pierwszej hipotezy) – rząd RFN wycofał się z decyzji przedłużenia eksploatacji niektórych elektrowni jądrowych, aby takim gigantom jak RWE osłodzić soczystą premią rezygnację z energetyki atomowej? Jedno jest pewne – całą sprawę przenika polityczne kolesiostwo. Podobne zarzuty wiszą już w powietrzu od dłuższego czasu, jakkolwiek dopiero kilka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 32/2015

Kategorie: Świat