Radosław Sikorski odpalił prezydenckie prawybory. Przy okazji podpalił PO i spalił sporą część swego życiorysu Czy Donald Tusk żałuje, że wymyślił prawybory jako sposób wyłonienia kandydata PO w wyborach prezydenckich? Pomysł z punktu widzenia politycznego PR wydawał się idealny oto dwóch kandydatów Platformy jeździ po kraju i spotyka się z aktywem partii, a media to relacjonują. Na tym skupiają swą uwagę. I w przestrzeni publicznej nie rozmawia się o niczym innym, tylko o tym, kto jest lepszy Komorowski czy Sikorski. Inni już się nie liczą. W ten sposób realizowane jest marzenie lidera każdej partii główne zainteresowanie mediów skupione jest na jego ugrupowaniu, a naród demokratycznie może wybierać między jednym z jego podwładnych a drugim. Coś takiego testowano w późnej PRL, w latach 80., kiedy rządząca PZPR chciała pokazać, jak bardzo idzie w stronę demokracji na liście o jedno miejsce rywalizowało dwóch kandydatów i naród mógł sobie wybrać któregoś z nich. Światła na nas, czyli PR-awybory Plan Tuska wydawał się więc politycznym perpetuum mobile ale ta maszyna popsuła się szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Popsuł ją Radosław Sikorski, szef MSZ. Choć, gwoli prawdy, jako pierwszy naruszył ją… sam Tusk. A to poprzez nieprzemyślany wywiad, w którym tłumaczył, dlaczego nie zamierza ubiegać się o prezydenturę. Właśnie wtedy powiedział o prezydenturze, że to splendor i żyrandole, i tak naprawdę niewiele więcej. Bo realna władza leży w Kancelarii Premiera. Te słowa to był cios dla kandydatów PO, bo natychmiast ochrzczono ich żyrandolami. I nawet gdy zapowiadali, że będą prezydentami niezależnymi, nikt już im nie wierzył. Rzecz jest bowiem oczywista Lech Kaczyński przez ponad cztery lata był prezydentem PiS, ani przez moment nie wyłamał się spod kurateli brata, i taki sam model prezydenta, tym razem jako pomocnika Donalda Tuska, zamierza kontynuować Platforma. Plan PO był zresztą rozpisany dalej. Widać gołym okiem, że premier wybrał na funkcję prezydenta Bronisława Komorowskiego. Wielkiego zresztą wyboru nie miał marszałek Sejmu jest postacią stosunkowo dobrze znaną, niewzbudzającą negatywnych emocji, popularną w partii, a przede wszystkim sprawdzoną we współpracy z Tuskiem. Dwa lata na stanowisku marszałka Sejmu znakomicie to pokazały. Komorowski w tym czasie ani na pół centymetra nie wyłamał się z partyjnej lojalności, czujnie strzegł interesów rządu i Platformy w rządzie. Jednocześnie robił to wystarczająco zręcznie, by uchylać się od ataków PiS. Jarosław Kaczyński wołał na cały głos, że Komorowski nie ma kwalifikacji, by być marszałkiem Sejmu, że jest stronniczy i nie szanuje opozycji. Wielkiej krzywdy mu tym nie wyrządził, zdaje się, że wręcz przeciwnie przekonał Tuska, że na Komorowskiego może liczyć. Marcowe prawybory miały więc być dla Komorowskiego okazją do promocji i przetarciem przed prawdziwą kampanią. Tak było tylko przez chwilę, bo ten scenariusz zburzył Sikorski. Główny wróg braci K. Szef MSZ miał być w prawyborach konkurentem Komorowskiego, ale takim niezupełnie na serio, raczej delfinem, który honorowo przegra, ale ta porażka pozwoli mu zachować mocną pozycję. Tak, by być jedną z twarzy PO w kolejnych kampaniach wyborczych. Taką twarzą Sikorski był w 2007 r. młody, wykształcony w Anglii, znający świat, rozczarowany Kaczyńskimi. Takim widzieliśmy go na plakatach wyborczych Platformy i w jej spotach reklamowych. Na pewno przyciągnął tym wizerunkiem do PO sporo wyborców. O tej roli systematycznie Sikorskiemu przypominano. Tak mówił chociażby Władysław Bartoszewski że Sikorski jest młody i ma czas, że teraz pora na Komorowskiego. Tymczasem szef MSZ prekampanię potraktował poważnie. I rozpoczął bój o partyjną nominację. Stało się to 28 lutego w Bydgoszczy. Tam Sikorski rozpoczął swą grę. Ustawiając się w roli głównej armaty strzelającej do Lecha Kaczyńskiego. Prezydent powinien zachować trzeźwość (tu zawiesił głos) oceny, a nie zgrywać zucha, wałęsając się po górach Kaukazu, atakował. Prezydent wolnej Polski może być niski, ale nie powinien być mały, dodawał. I na zakończenie przypomniał, że do końca kadencji Lecha Kaczyńskiego pozostało tylko 297 dni i namawiał zebranych na widowni do skandowania: Były prezydent Lech Kaczyński. To wszystko zdarzyło się w niewielkiej salce konferencyjnej Opery Novej, mieszczącej z trudem 200 osób, Sikorski
Tagi:
Robert Walenciak









