Jakieś fatum ciąży nad ambasadą RP w Turcji. Na kilka dni przed wizytą prezydenta Kwaśniewskiego w Turcji śmierć poniósł nasz ambasador – Mirosław Pałasz. Jego poprzednik na stanowisku ambasadora również zmarł na placówce. O ile jednak jego śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, to śmierć Pałasza była tragicznym wydarzeniem. Ambasador wyskoczył z okna szpitala w Ankarze, wybierając samobójczą śmierć. Dla osób, które pracowały z nim w ostatnich miesiącach, nie było to wielkim zaskoczeniem. Ambasador od wielu miesięcy był w depresji. Dlatego też pracownicy w MSZ uważają, że tej śmierci można było uniknąć. A przede wszystkim są zdumieni stylem, w jakim kierownictwo ministerstwa pożegnało wieloletniego pracownika.
Zacznijmy jednak od początku. Mirosław Pałasz był z wykształcenia turkologiem, cieszył się opinią bardzo dobrego fachowca. Już wcześniej był ambasadorem w Turcji. Potem, w III RP, był ambasadorem w Albanii, by wreszcie znów wrócić do Ankary. Wtedy winszowano sobie, że placówkę tę obejmuje bardzo dobry fachowiec, zresztą przez wszystkich doceniany. Tak że nawet Pałaszowi nie zaszkodził, w pierwszej połowie lat 90., kiedy w MSZ polowano na ludzi z przeszłością, mały haczyk w życiorysie – przez pewien czas był sekretarzem PZPR w MSZ, ale krótko, bo miał za łagodny charakter.
Wszystko szło dobrze do jesieni ubiegłego roku. Wtedy ciężko zachorowała żona ambasadora. Od listopada była już w Warszawie, w szpitalu. A ambasador wciąż pracował w Ankarze. Prosił więc w ministerstwie, by skrócić mu pobyt na placówce, tak by mógł wrócić do Polski i być z żoną. Bezskutecznie. Był potrzebny w Turcji – tak uważano w centrali. A że był dyplomatą starego pokroju, do głowy nie przychodziło mu, żeby samowolnie złożyć urząd i sobie wrócić do kraju. W ten sposób – jak twierdzą jego znajomi – szamocąc się między sprawami rodzinnymi a obowiązkami służbowymi, popadł w depresję.
Gdzieś na miesiąc przed śmiercią po raz pierwszy próbował targnąć się na życie. Wtedy go przewieziono do szpitala i tam uratowano. Od tego czasu ambasador był w znacznym stopniu wyłączony z pracy z placówki, większość spraw załatwiał jego zastępca. Druga próba samobójcza nastąpiła już na kilka dni przed wizytą prezydenta. Wtedy też w szpitalu Pałasza odratowano, ale tylko na chwilę, bo wykorzystując chwilę nieuwagi personelu, wyskoczył przez okno.
Czy tak musiało się stać? Koledzy ambasadora twierdzą, że nie. Bo gdyby mógł wrócić do kraju, być z rodziną, wtedy miałby mniejsze szanse na depresję. A tak, będąc sam… O ile decyzję o trzymaniu załamanego ambasadora na placówce można jakoś wytłumaczyć – brakiem życiowej mądrości u ministerialnych decydentów, przeoczeniem etc., to sposób jego pożegnania przez kierownictwo budzi zwykły niesmak. MSZ nie zamieścił pożegnalnego nekrologu w prasie, nie było nekrologów w gmachu ministerstwa. Nic. Jakby człowieka nigdy nie było. Szkoda, bo uczciwe pożegnanie człowiekowi, który dobrze przepracował kilkadziesiąt lat, zwyczajnie się należało.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy