Wpisy od Attaché
Puk, puk, kontrola
Podsłuchane na korytarzu. Rozmawiało dwóch urzędników, jeden drugiego zapytał szyderczo: „Do czego służy Biuro Kontroli i Audytu?”. A ten drugi odpowiedział: „Do ewaluacji”. Miał rację. Co prawda, ową ewaluację dodano do nazwy już za nowych czasów, ale jak najbardziej słusznie, bo historia biura pokazuje, że bardziej niż sprawdzaniem zajmuje się ono tym, czy warto daną placówkę sprawdzać zasadniczo, czy tak sobie.
To nie jest opinia z sufitu. O MSZ w ostatnich miesiącach było głośno w mediach m.in. z powodu dwóch spraw. Afery wizowej, którą wyjaśnia m.in. sejmowa komisja śledcza, i afery związanej z byłym wiceministrem Pawłem Jabłońskim. Ten w ramach programu „Pomoc humanitarna” przekazał 7,2 mln zł – organizacjom, którym chciał, a nie tym, które zarekomendowała komisja konkursowa.
Przyjrzyjmy się obu tym historiom – dowiedzieliśmy się o nich w wyniku działań instytucji zewnętrznych wobec MSZ. W aferze wizowej to Centralne Biuro Antykorupcyjne namierzyło tropy związane z wiceministrem Piotrem Wawrzykiem (nadzorował Departament Konsularny) i przede wszystkim z jego asystentem Edgarem Kobosem, a także mechanizm – że wydanie wiz dla obywateli państw Azji i Afryki można było „załatwić” poprzez znajomość z Kobosem. Afera dotycząca ponad 7 mln, które rozdysponował Jabłoński – o niej z kolei dowiedzieliśmy się dzięki pracy inspektorów NIK.
A MSZ-owskie Biuro Kontroli i Audytu? Zgodnie z zakresem zadań to biuro „planuje, przeprowadza i dokumentuje kontrole w ministerstwie, jednostkach podległych lub nadzorowanych przez Ministra Spraw Zagranicznych” oraz „koordynuje sprawy związane z kontrolami przeprowadzanymi przez inne uprawnione organy i instytucje; prowadzi audyt wewnętrzny w ministerstwie”.
Nasuwa się więc pytanie zasadnicze: czy w sprawie wiz lub programu „Pomoc humanitarna” biuro coś wiedziało? Czy informowało o tym ministra?
Dodajmy dla porządku, że ani afera wizowa, ani afera Jabłońskiego nie była czymś ukrytym. Listy z nazwiskami osób, którym konsulowie mieli przyznać wizy, cała ta procedura, były znane konsulom i kierownictwu Departamentu Konsularnego. Wielu osobom. Rozmawiano o tym, zresztą samo szefostwo departamentu wysyłało mejle w sprawie wiz do placówek. Konkurs grantowy i sposób jego rozstrzygnięcia też były w MSZ komentowane. Przynajmniej w paru gabinetach. I co?
Panowie, których na korytarzu MSZ podsłuchaliśmy, nie mieli wątpliwości: o sprawie wiz i grantów „zamieszani” urzędnicy informowali, kogo trzeba. Choćby po to, by w przyszłości nikt ich nie ciągał po sądach za współudział.
Taka jest uroda MSZ. Pracują tu ludzie spostrzegawczy i chętnie informujący. Pytanie tylko, czy informowali również Biuro Kontroli i Audytu. Chyba nie, więc może skróćmy mu nazwę do Biura Audytu albo rozwiążmy po prostu. Bo po co komu jednostka, która generuje potężne koszty (delegacje kosztują), a zasadniczo groźna jest dla podpadniętych i potrafi ścigać za źle rozliczony bilet, pozostałych spraw nie widząc?
Powrót do Los Angeles
Na stanowisko konsula generalnego w Los Angeles wraca Paulina Kapuścińska. Jej powrót jest symboliczny, i to z kilku powodów.
Po pierwsze, jako powrót dawnych urzędników. Kapuścińska po studiach próbowała sił jako dziennikarka, aż trafiła, w roku 1999, do kancelarii premiera Jerzego Buzka. Tam pracowała w zespole rzecznika prasowego. Po wyborach z 2001 r. została przeniesiona do Departamentu Spraw Zagranicznych, a rok później przeszła do służby zagranicznej, do Departamentu Unii Europejskiej i Obsługi Negocjacji Akcesyjnych. W 2004 r. wyjechała na swoją pierwszą placówkę, do Los Angeles, na stanowisko konsula ds. kultury, prasy, edukacji i Polonii.
Najwyraźniej jej praca była wysoko oceniana, gdyż w roku 2007 nowa minister spraw zagranicznych Anna Fotyga mianowała ją konsulem generalnym RP w Los Angeles. Czyli Kapuścińska przyszła do pracy państwowej za Buzka, awansowała za SLD, za PiS jeszcze poszła w górę. A gdy wróciła do Polski, za PO, pracowała w MSZ na różnych stanowiskach, będąc m.in. dyrektorem Biura Rzecznika Prasowego u Radosława Sikorskiego.
Ten w roku 2012 mianował ją konsulem generalnym w Chicago. I wtedy się zaczęło. Podniosła się przeciwko Kapuścińskiej fala hejtu, sterowanego przez prawicę i PiS. Jej grzechem był… mąż, Eriusz Rybacki, za którego wyszła w roku 2009. Rybacki – jak się okazało – złożył „pozytywne” oświadczenie lustracyjne. Co nie dziwi, gdyż pracując w czasach PRL w MSZ, był polskim attaché wojskowym, pełnił także funkcję konsula ds. Polonii.
Atakowano więc Kapuścińską, wymyślając jej mężowi od esbeków. I atakuje się po dziś dzień. A ona broni się łzawo. „Moja rodzina była w opozycji, w Solidarności, w stanie wojennym zwolniona z pracy, ojciec, matka. Dziadkowie zamordowani w czasie wojny”, opowiada.
W Chicago nie na wiele to jej się zdało. Tam pracowała razem z mężem, ona kierowała placówką, on był konsulem ds. obywatelstwa. A w styczniu 2016 r. Witold Waszczykowski jedną z pierwszych swoich decyzji odwołał ją do kraju. Teraz wraca do służby konsularnej. Już bez męża, który jest w wieku emerytalnym.
A co na to jej hejterzy? Ci ze środowisk polonijnych związanych z PiS i ci z PiS? W zasadzie to nie ma znaczenia, gdyż ostatnie osiem lat pokazało, że poza awanturami niewiele mogą.
Jan Dziedziczak, były pisowski wiceminister, odpowiedzialny za sprawy Polonii, przyznaje: „Niestety, organizacje polskie w USA nie są w szczycie swoich sił i wpływów”. I pyta rozpaczliwie obecnych szefów MSZ: „Jaki państwo macie pomysł na to, żeby ten lobbing propolski zwiększyć, żeby namawiać naszych rodaków do tego, żeby sami zostawali politykami amerykańskimi, czy to stanowymi, czy federalnymi? Mamy wyraźny brak zarówno w całym Kongresie, w Izbie Reprezentantów i w Senacie polskich parlamentarzystów czy amerykańskich polskiego pochodzenia”.
Bardziej bezpośrednio mówi o tym Paweł Kukiz: „Należy przebudować tę naszą Polonię. Wielokrotnie byłem w Stanach Zjednoczonych i rzeczywiście te środowiska starszej Polonii – mam na myśli ludzi w moim wieku i jeszcze starszych – one dezorganizują Polaków. One są wewnętrznie skłócone, one są wewnętrznie skonfliktowane”.
Osiem lat rozwalania, patriotycznego nadymania się – i nic.
Opowieść o innej cywilizacji
Przetoczyła się przez media sprawa byłego pisowskiego wiceministra spraw zagranicznych Pawła Jabłońskiego. Otóż dowiedzieliśmy się, że Jabłoński łamał wewnętrzne rozporządzenia MSZ i samowolnie dysponował państwowymi pieniędzmi. Milionami. Konkretnie chodzi o program „Pomoc humanitarna 2023”, który ogłoszono w kwietniu zeszłego roku, a w zarządzeniu ministra ustalono zasady przyznawania grantów. Do rozpatrywania wniosków została powołana komisja konkursowa i w lipcu 2023 r. wiceminister otrzymał od niej notatkę z rekomendacją na udzielenie dotacji dziesięciu projektom. Dlaczego Jabłoński? Z prostego powodu – jako wiceminister te sprawy nadzorował.
W zasadzie w tym momencie sprawa powinna zostać zamknięta. Na zachodzie Europy system przyznawania grantów, czyli dysponowania publicznymi pieniędzmi, jest bardzo restrykcyjny, podobnie jak rola nadzorującego. Ale to była Polska PiS. Więc Jabłoński, wiemy to z raportu NIK, wydał swojemu asystentowi polecenie, by zmienił wyniki pracy komisji. Żeby dotacje dostały inne podmioty. Asystent napisał zatem do komisji mejla – zaproponował w nim rozstrzygnięcie konkursu. Jakie? Umieścił w nim swoich zwycięzców (może nie swoich, tylko wiceministra Jabłońskiego). W tej nowej dziesiątce tylko trzy podmioty były wcześniej rekomendowane przez komisję.
I jak to się skończyło? Ano tak, że 7,2 mln zł otrzymały organizacje z mejla asystenta Jabłońskiego. Na przykład takie jak Stowarzyszenie Bezpieczna Lubelszczyzna, które w konkursie dostało od komisji 0 punktów na 100 możliwych. Dodajmy, owo stowarzyszenie zasłynęło z akcji billboardowej przedstawiającej polityczki PiS. Inni „zwycięzcy” konkursu to Fundacja Klaster Innowacji Społecznych, kierowana przez działacza nieistniejącej już partii Adama Bielana (dostała 412 tys. zł na projekt dotyczący Ukrainy) czy też Stowarzyszenie Katolickie Przyjaźń Jaworznicka.
W tej sprawie pojawia się więc kilka pytań, w tym zasadnicze: po co minister Rau pisał regulamin konkursu, powoływał komisję konkursową itd., skoro wiceminister wydał pieniądze po uważaniu? On sam twierdzi, że po dokładnej analizie, co brzmi jak kolejna pisowska kpina.
Żeby była jasność – informacja o 7 mln (z kawałkiem), które Jabłoński rozdał, jak chciał, nikogo w MSZ nie zaskoczyła. To człowiek związany z Ordo Iuris, który z MSZ i dyplomacją ma tyle wspólnego, że był wiceministrem. Nie ma więc zielonego pojęcia o tym, jak pieniądze publiczne przyznawane są chociażby w Unii Europejskiej – że są komisje konkursowe, niezależni eksperci, a rolą nadzorcy (wiceministra, dyrektora generalnego itd.) jest pilnowanie, by wszystko było jak najbardziej correct. A takie rzeczy jak jakieś sugestie są w ogóle niedopuszczalne. Nie mówiąc o mejlach i samodzielnym układaniu listy „zwycięzców”.
Cóż, panie były wiceministrze Jabłoński… Do pewnych spraw trzeba mieć wiedzę i ogólną ogładę (urzędniczą również). Przekonanie, że „mnie wszystko wolno i jestem bezkarny”, to inna cywilizacja.
Czapki z głów
Zastanawiało się paru dżentelmenów, jak będą wyglądały nasze placówki, kierowane nie przez ambasadorów, tylko przez chargé d’affaires.
I po pierwsze, doszli do wniosku, że ten rok jakoś Polska przetrzyma. Po prostu za czasów PiS nadzwyczaj często tak było, że ambasadami kierowali chargé d’affaires, a w Warszawie tym się nie przejmowano… Na świecie też przyzwyczajono się już do tego, że brak ambasadora nie wynika z jakiejś polskiej niegrzeczności, tylko ze specyfiki naszego systemu politycznego – że prezydent i premier (o ministrze nie wspominając) nie potrafią się dogadać.
Po drugie, tym bardziej będzie to zrozumiałe w tych krajach, z którymi mamy bliskie i częste kontakty. Tam bowiem wiedzą, jaką mamy sytuację. A po trzecie, wolą mieć do czynienia z chargé d’affaires, który cieszy się zaufaniem centrali, niż z ambasadorem, który nic nie znaczy.
Wiadomo, będą ważne imprezy, podczas których reprezentant Rzeczypospolitej upchnięty zostanie gdzieś z tyłu. Ale to da się przeżyć… Nie precedencja o sile ambasadora decyduje. Możemy więc zakładać, że dla zawodowych dyplomatów wyjazd na rok w charakterze szarżyka, jak niektórzy mówią o chargé d’affaires, nie będzie czymś trudnym. Przejmą kierowanie ambasadami, nawiążą kontakty, spróbują wyjaśnić sytuację…
Wyobraźmy sobie na przykład Indie – to państwo, w którym sprawy protokołu dyplomatycznego są niezwykle istotne i szczególnie trudno jest pracować w charakterze chargé d’affaires. Ale jeżeli pojedzie tam na przykład Piotr Świtalski z zapewnieniem, że przy najbliższej okazji (najpóźniej za rok) zostanie pełnoprawnym ambasadorem, to wszystko nie będzie drogą z przeszkodami, lecz lipową aleją.
Świtalski był wiceministrem spraw zagranicznych w czasach Marka Belki, wcześniej ambasadorem przy Radzie Europy, pracował też w Afryce. Był również ambasadorem Unii Europejskiej w Armenii. Jego domeną jest dyplomacja wielostronna i polityka bezpieczeństwa. I w ogóle dyplomacja, bo jest jednym z najlepszych fachowców w swoim zawodzie. Doskonale więc będzie wiedział, jak sprzedać swój potencjał, jak budować pozycję w gronie gospodarzy, jak rozmawiać, do kogo się zwracać. Jeżeli ktoś nie wierzy, że to potrafi, niech zajrzy na jego blog, na którym zamieszcza opowieści z morałem ze świata dyplomacji, wtedy się przekona. Albo przeczyta którąś z jego książek poświęconych polityce międzynarodowej i geopolityce, „Klepsydrę i tron”. Dodajmy, że oprócz wiedzy Świtalski będzie mógł w New Delhi wykorzystać swoje niemałe znajomości. Świat dyplomacji tak bowiem wygląda, że ludzie bezustannie spotykają się na różnych placówkach, więc – po pewnym czasie – wszędzie są znajomi, a przynajmniej znajomi znajomych.
Z punktu widzenia PiS (które i tak nie decyduje), ta kandydatura może mieć dwie wady – Świtalski był doktorantem na MGIMO i wszedł w wiek emerytalny. Ale w Indiach to akurat nie są wady, lecz wielkie zalety – znajomość Rosji, znajomość świata, doświadczenie.
Chapeau bas! Potrafi Radosław Sikorski zaimponować kadrowym wyborem.
Parada pomyłek
Śmialiśmy się kiedyś w tym miejscu z pisowskiego doradcy szefa MSZ, a potem sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego. Że w roku 2020 pisał do szefa MSZ: w Ameryce wygra Trump, na niego musimy stawiać i tylko na niego, to nasza racja stanu.
Co wyszło – wiemy.
Teraz aktywował się inny prorok. To amerykanista Zbigniew Lewicki, wiele lat temu, w latach 90., dyrektor departamentu amerykańskiego MSZ. Ten sam, który twierdził przed wyborami 1992 r., że wygra je w cuglach George Bush i nie ma sensu zajmować się Billem Clintonem. Przekonywał o tym Krzysztofa Skubiszewskiego z ogniem w oczach.
Takich mieliśmy znawców.
Nawiasem mówiąc, wspominając tamte czasy, Lewicki opowiada, że wspomagał Skubiszewskiego w reformowaniu MSZ, godząc się „na obcowanie z doświadczonymi pracownikami, choć niemal zawsze byli oni obarczeni współpracą ze stosownymi służbami”. Proszę, jakie poświęcenie…
Teraz Lewicki przekonuje o dwóch sprawach. Po pierwsze, stara się przekonać ministra Sikorskiego, by nie zmieniał pisowskich ambasadorów, bo wśród nich jest wielu fachowców. Którzy to? O tym nie mówi.
Po drugie, przekonuje, że oto wschodzi nam w polityce amerykańskiej wielka gwiazda – to J.D. Vance, kandydat na wiceprezydenta u boku Donalda Trumpa. I że J.D. Vance za cztery lata będzie pełnym prezydentem, odnowi Amerykę.
Tyle o Ameryce. A teraz o Rosji.
Otóż tenże Lewicki ma tu konika, który nazywa się MGIMO. I o MGIMO napisał tak: „Nie jest to bynajmniej, jak niektórzy usiłują to dziś przedstawiać, »znakomita szkoła językowa«, lecz sowieckiego chowu twór rekrutujący studentów na całym świecie, by tworzyć wspólnotę absolwentów o prosowieckich, a obecnie prorosyjskich przekonaniach. W lutym 2023 r. minister Zbigniew Rau trafnie zauważył, że MGIMO to »inwestycja w funkcjonowanie rosyjskiego imperializmu«. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby znaczna część absolwentów MGIMO nie została w czasie studiów lub po ich ukończeniu skaptowana do współpracy z tajnymi służbami Moskwy”.
Czyżby? Mają jakieś na te oskarżenia panowie Lewicki i Rau dowody? Chyba nie mają. Tak sobie gadają. A przecież te ich przypuszczenia są rodem ze stalinowskich czytanek, gdzie jak ktoś rozmawiał z kimś z zagranicy, to już ocierało się o szpiegostwo…
Taką Lewicki i Rau mają sieczkę w głowie.
À propos tej sieczki. W tym czasie, gdy Zbigniew Rau był szefem MSZ, wiceministrem był Arkadiusz Mularczyk, zajmujący się sprawą reparacji, które Polska miała dostać od Niemiec. Mularczyk pisał więc różne listy, które rozsyłał po świecie. I dotarł w ten sposób do ONZ. Tam lobbował m.in. u sekretarza generalnego ONZ, a także u ówczesnego przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego ONZ, którym był Węgier Csaba Kőrösi. Mularczyk bardzo wiele sobie po tym spotkaniu obiecywał. Biedak nie wiedział, że Csaba Kőrösi skończył MGIMO w roku 1984, a potem nieprzerwanie pracował w węgierskim MSZ.
Pytanie, czy gdyby o tym się dowiedział, uznałby go, idąc tropem Zbigniewa Raua, za osobę skaptowaną do współpracy z Rosją? A może by się zaniepokoił, że Węgrzy trzymają na wysokich stanowiskach takich ludzi?
Jest gdzieś bariera politycznego zaangażowania, które odbiera ludziom z profesorskimi tytułami powagę. A i polityków nie oszczędza…
Miłego dnia.
Luksemburg. Jak to pięknie brzmi!
W sprawie ambasadorów Andrzej Duda wybrał strajk. Polega on na tym, że prezydent nie podpisuje ambasadorskich nominacji. Żadnych.
Do tej pory można było się spodziewać, że nie podpisze nominacji osobom z politycznego nadania, takim jak Bogdan Klich czy Jan Vincent-Rostowski. Zresztą to zapowiadał, to można zrozumieć. Ale on nie podpisuje nikomu! Nawet zawodowym dyplomatom, którym – gdy wyjeżdżali na placówki w czasach PiS – nominacje podpisywał. A teraz nie chce. Wtedy byli dobrzy, teraz są źli?
Prezydent w jednej z wypowiedzi tłumaczył, że będzie tak robił, żeby wymusić na ekipie rządzącej szacunek dla swojej osoby. Cóż, nie w ten sposób szacunek się zdobywa…
Tak czy inaczej, Radosław Sikorski przestał już wierzyć, że uda mu się osiągnąć z Andrzejem Dudą jakieś porozumienie. Jak mówił, zawierali takie porozumienia już dwukrotnie i za każdym razem prezydent z nich się wycofywał. Minister zdecydował więc, że na prezydenta nie ma co się oglądać, że trzeba robić swoje. I jest w tym jakaś logika.
Zwłaszcza że ambasady RP wymagają roszad kadrowych – niektóre od miesięcy czekają na ambasadora, w innych zmiany powinny zostać przeprowadzone dwa-trzy lata temu. Ale PiS nie miało do tego głowy.
Taką placówką, gdzie można było przyjemnie pracować, a która nie rzucała się w oczy, był Luksemburg. Ambasadorem, od roku 2017 (sic!), jest tu Piotr Wojtczak. To trzeci ambasador RP w Luksemburgu – ambasadę w Wielkim Księstwie powołano w roku 2005, a pierwszą jej szefową, do 2010 r., była Barbara Labuda. W 2011 r. zastąpił ją Bartosz Jałowiecki. A potem szczęśliwym ambasadorem został Wojtczak. Szczęśliwym – bo co robić w Luksemburgu? Kraj niewielki, więc i placówka niewielka. Ambasador, konsul i kierowca. Tak było na początku. Ale…
Wojtczak to były dyrektor generalny służby zagranicznej, w swojej karierze był też m.in. zastępcą ambasadora RP w Belgii, jako chargé d’affaires kierował ambasadą przy Unii Europejskiej w Brukseli, był również dyrektorem protokołu dyplomatycznego, więc zna dobrze MSZ i działające tu mechanizmy.
Może dlatego, gdy wyjeżdżał do Luksemburga, ambasada otrzymała jeszcze jeden etat, radcy ds. ekonomiczno-politycznych, który objęła jego żona. No i udało im się spędzić siedem lat w miłym miejscu.
Ale teraz przychodzi czas zmiany. Na miejsce Wojtczaka do Luksemburga pojechać ma Rafał Hykawy. Nikt nie wątpi – taki wyjazd to dla Hykawego zadośćuczynienie. Ma on dwie specjalności – zajmował się sprawami Unii Europejskiej, a za pierwszego rządu Donalda Tuska był dyrektorem Sekretariatu Prezesa Rady Ministrów. Czyli należał do grona najbardziej zaufanych. Ale przyszło PiS i Hykawy został zepchnięty do roli szeregowego urzędnika. Wyrzucić go z kancelarii premiera PiS nie mogło, więc przez osiem lat trzymano go w bocznym pokoiku, gdzie wegetował.
15 października słonko zaświeciło. Tusk wrócił do KPRM, a Hykawy został jednym z trzech zastępców dyrektora Biura Prezesa Rady Ministrów. Na razie stanowisko dyrektora jest nieobsadzone, czeka na Pawła Grasia…
Pewnie zatem Grasiowi Hykawy zawdzięcza, że te osiem lat trwania będzie mu wynagrodzone i pojedzie do
Luksemburga na miejsce, które tak pięknie ugrzali państwo Wojtczakowie.
I nawet prezydent Duda w tym nie przeszkodzi.
Dlaczego naszym się nie udaje?
Wieści dyplomatyczne z ostatnich dni są takie: Tomasz Szatkowski, niedawny ambasador przy NATO, był w wąskiej grupie kandydatów na stanowisko zastępcy sekretarza generalnego NATO. Ale minister Sikorski go odwołał, więc przepadł. Mateusz Morawiecki z kolei rozmawiał z premier Włoch Giorgią Meloni i m.in. namawiał ją, by Włochy nie udzieliły agrément kandydatowi RP na ambasadora w Rzymie, Ryszardowi Schnepfowi. Dziwne?
To rzecz znana od lat – Polska i polscy urzędnicy są niedoreprezentowani w instytucjach międzynarodowych, zarówno oenzetowskich, jak i unijnych. Jaki jest tego powód?
Po pierwsze, Polak Polakowi podstawia nogę. Jeśli ktoś jest nie z mojej partii, nie z mojej grupy – to bum! Robię wszystko, by go zatrzymać. Choć historia z Szatkowskim jest bardziej skomplikowana. Fakt, że znajdował się na krótkiej liście, nie oznacza, że dostałby stanowisko, poza tym od 15 października wiadomo było, że nie ma on przyszłości jako ambasador przy NATO i podobnie będzie w instytucjach natowskich. Mądrością MSZ byłoby zatem namówić go odpowiednio wcześniej do wycofania kandydatury (bo Duda nie pomoże), do jej podmienienia itd. Za coś. A zostawiono sprawę samą sobie. I skończyło się tak, jak musiało się skończyć.
Nawiasem mówiąc, podstawianie nogi miało miejsce szczególnie w czasach PiS. Witold Waszczykowski tym się chlubił. To on np. zatrzymał kandydaturę Tomasza Chłonia na szefa przedstawicielstwa NATO w Moskwie. Chłoń przeszedł wieloetapowe sito testów, oczekiwał tylko na akredytację naszego MSZ. I jej nie dostał. Ministerstwo w tamtym czasie hamowało też kariery innych wysokich urzędników, którzy aplikowali na stanowiska w Unii Europejskiej.
Po drugie, w ONZ czy w Unii ważny jest nie tylko kandydat, ale i państwo, które za nim stoi. To państwo musi mieć dobrą markę. W ONZ mieliśmy (i chyba wciąż mamy) kłopot, bo postrzegani jesteśmy jako mało samodzielni, wsłuchujący się w głos USA. W Unii proamerykanizm przeszkadzał Polsce mniej, ale inna rzecz miała swoją wagę – PiS. Przez osiem lat Polska miała przyklejoną gębę państwa antydemokratycznego, antyunijnego, wroga Brukseli, awanturnika itd. Ku zadowoleniu wielu. W takim klimacie trudno było o promowanie nawet niezłych kandydatów.
Trzecia kwestia – owo promowanie. Nie jest proste, trzeba to dobrze przygotować. Swego czasu były nawet w MSZ powoływane zespoły, które taką politykę miały prowadzić, ale efektów to nie przyniosło…
Przypomnijmy więc zasady: trzeba najpierw mieć przygotowany kalendarz wyborczy, ale taki z wyprzedzeniem przynajmniej dwóch-trzech lat, by wiedzieć, jakie wybory i gdzie będą miały miejsce. To jest czas na zawieranie różnych koalicji, różne zabiegi, w grę wchodzą i takie sprawy jak równowaga geograficzna, parytety. Pamiętajmy, kandydowanie ad hoc to pewna porażka. Tak jak przegrana Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach na stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy w roku 2009. Przegrał wówczas z byłym premierem Norwegii Jaglandem 80:165.
I teraz jest okazja, by niektóre kwestie naprawić. Będzie nią przewodnictwo Polski w Unii Europejskiej w pierwszej połowie 2025 r. Jego sprawne przeprowadzenie może zmienić obraz Polski. Może też wylansować grupę urzędników.
To może się udać. I nie warto tego zmarnować.
Widziane z boku
Oto główny temat polskich komentarzy ostatniego tygodnia ze sfery stosunków międzynarodowych. Prezydent Andrzej Duda pojechał do Chin i był tam podejmowany na najwyższym szczeblu i z najwyższymi honorami. Polska prawica, zachwycona tym, wołała zatem o wielkim międzynarodowym sukcesie (Dudy oczywiście). A liberałowie z tej wizyty się podśmiewali (że Duda wdzięczy się do sojuszników Rosji, poza tym nic nie może). Innymi słowy, na wizytę prezydenta patrzono przez partyjne okulary.
Zupełnie bez sensu. Ludziom PiS przypomnijmy, że Chinami rządzą komuniści, demokracji tam nie ma, a Pekin jest uznawany przez Donalda Trumpa (to ich nadzieja, prawda?) za głównego przeciwnika Ameryki. Trumpiści chcą nakładać cła na Chiny i odcinać kraj od Zachodu – najbardziej. Ta prawica powinna więc krzyczeć „zdrada!” najgłośniej, a chwali.
Liberałom przypomnijmy z kolei, że do Pekinu jeżdżą wszyscy – Olaf Scholz, Emmanuel Macron, i bardzo im na dobrych kontaktach z Xi Jinpingiem zależy. Nie kryją się z tym. Nie bez znaczenia jest też teza, że zakończenie wojny rosyjsko-ukraińskiej bardziej zależy od Chin niż od USA…
Pytanie wobec tego nasuwa się samo: czy mamy łamigłówkę geopolityczną, czy też swojską, partyjną? Że Duda chce się chwalić, a Platforma chce go szczypać?
To jeszcze jedna uwaga: przecież prezydent nie pojechał do Pekinu sam. Towarzyszyli mu i podpisywali dwustronne umowy (wcześniej wynegocjowane) wiceministrowie: spraw zagranicznych – Teofil Bartoszewski, i rolnictwa – Jacek Czerniak. Te pół kroku polski rząd zatem uczynił. A teraz jakby nie wiedział, co dalej… Można więc rzec, że wreszcie Polsce przydał się prezydent Duda. Bo da się go wysłać do Pekinu, niech tam się ściska. A potem albo temu przyklasnąć, albo się odciąć. Ach, Donaldzie Tusk, jakbyś nie miał Dudy, tobyś musiał go wymyślić…
A teraz zejdźmy parę szczebli niżej. Otóż Radosław Sikorski wysyła Małgorzatę Kosiurę-Kaźmierską na ambasadora do Norwegii. Prezydent jej nominację podpisze – była ona za czasów PiS dyrektorem Departamentu Wschodniego (wcześniej – wicedyrektorem), więc musi ją uznać za swoją i za zawodowca. Zwłaszcza że nie powinna być mu obca. Chętnie występowała podczas różnego rodzaju konferencji i paneli, w których brali też udział urzędnicy Kancelarii Prezydenta, i tam się wypowiadała. Potem zresztą pracownicy MSZ niektóre jej cytaty sobie podsyłali. Na przykład taki, że Polska musi rozmawiać z rosyjską opozycją i na nią stawiać, bo to jedyne źródło informacji o Rosji i Rosjanach. Bardzo to ucieszyło naszych dyplomatów i różnych specjalistów od Wschodu.
W zasadzie więc nikogo to nie dziwi, że minister Sikorski delikatnie pozbywa się szefowej jednego z najważniejszych departamentów. Bo jeżeli chce mieć pożytek z tego departamentu, sprawne narzędzie do jakichś działań, musi taki ruch wykonać.
W przypadku Małgorzaty Kosiury-Kaźmierskiej mniej ważne jest, dokąd jedzie, a zdecydowanie bardziej – skąd.
Kołdra sporo za krótka
Michał Łabenda będzie ambasadorem RP w Kazachstanie. I to jest rzecz pewna. Prezydent Duda musi podpisać mu nominację i zrobi to szybko. Pola manewru nie ma tu żadnego,
może tylko klaskać.
Łabenda to zawodowiec. W MSZ pracuje od roku 1999. Absolwent filologii kazachskiej i arabskiej Uniwersytetu im. Al-Farabiego w Ałmatach. Włada biegle angielskim, niemieckim, rosyjskim, arabskim, azerskim, jidysz, karakałpackim, kazachskim, uzbeckim i esperanto. To jest zapis sprzed roku, więc być może zdążył w tym czasie przyswoić sobie jeszcze jakiś język.
Był już ambasadorem w Azerbejdżanie (wysyłał go Sikorski), w Mongolii (wysyłał go Schetyna) i w Egipcie (wysyłał go Czaputowicz). W MSZ przeżył zatem różne zakręty i całe szczęście, bo mamy kogo wysłać do Astany. On sam zaś jest żywym dowodem na potwierdzenie dwóch przeciwstawnych tez. Pierwszej – że jakaś grupa zawodowców w MSZ jednak przetrwała. I drugiej – że MSZ cierpi na chorobę krótkiej kołderki.
Że to zawodowiec – nie ma co się rozwodzić. Ubocznym tego skutkiem jest jego dystans do zawodu. Lubi powtarzać, że w dzisiejszych czasach „ambasador jest kierownikiem urzędu gminy, tylko za granicą”. Wie też, czego w centrali od niego się oczekuje.
A o co chodzi z tą kołderką? Otóż Kazachstan jest dzisiaj, choćby z powodu wojny na Ukrainie i jej konsekwencji, jedną z najważniejszych polskich placówek dyplomatycznych. Dodajmy do tego sprawy Polonii, ropy i innych surowców, rywalizacji mocarstw… Dzieją się więc tam rzeczy ważne i powinno się oczekiwać, że Polska będzie w Kazachstanie szczególnie aktywna. Tymczasem (ku przypomnieniu) od roku 2017 ambasadorem RP w Kazachstanie był Selim Chazbijewicz, pracownik naukowy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, były przewodniczący Związku Tatarów RP, no i autor słynnej ody do Jarosława Kaczyńskiego. Chazbijewicz był w Kazachstanie do jesieni 2023 r., po czym wrócił do kraju. Innymi słowy, w Astanie przez sześć lat mieliśmy ambasadora amatora, który znał się na dyplomacji mniej więcej tak jak na poezji. A teraz, od ponad pół roku, nie mamy nikogo. I PiS, i Duda, za to odpowiadają.
Można wobec tego tylko przyklasnąć, że wreszcie pojedzie tam dyplomata zawodowiec. Ale… Skoro będzie w Kazachstanie, nie będzie go gdzie indziej.
Michał Łabenda był od 2018 do sierpnia 2023 r. ambasadorem w Egipcie. Ale gdy wrócił do kraju, nikt go nie zastąpił. Jakoś o tym, że trzeba tam wysłać nowego ambasadora, bo dotychczasowy wraca, nie pomyślano.
Jest więc taka oto sytuacja, że od 7 października 2023 r. trwa wojna w Gazie, konflikt, który przyciąga uwagę świata. A w dwóch najważniejszych w regionie placówkach nie mamy ambasadorów. W Egipcie nie mamy od sierpnia 2023 r., w Izraelu – od listopada 2021 r.! Izrael zaś swojego ambasadora w Warszawie ma! Że to pożal się Boże ambasador – to już inna sprawa.
Wakaty te pokazują, jak nieudolnie ministerstwem kierował Zbigniew Rau w tandemie z Andrzejem Dudą. No i kieruje nas to ku najprostszym wnioskom – jeżeli Duda nie potrafił dogadywać się z Rauem, na co może liczyć Sikorski?
O czym zapomniał Czaputowicz
Jacek Czaputowicz, minister spraw zagranicznych w latach 2018-2020, zaatakował Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego, pytając ich na łamach „Rzeczpospolitej”, czy chcą tworzyć politycznie neutralną służbę zagraniczną, czy też korzystać z systemu łupów i kierować na placówki zasłużonych w walce z PiS polityków i emerytów z Konferencji Ambasadorów RP. Na czym ma polegać ta zmiana jakościowa, o której tyle słyszeliśmy?
Prezydent Duda z kolei zapowiedział, że nie zgodzi się na nominacje ambasadorskie proponowane przez Sikorskiego. Zwłaszcza na Bogdana Klicha, którego uznał za współwinnego katastrofy smoleńskiej, no i nie zgodzi się na wyjazd do Rzymu Ryszarda Schnepfa, bo jego ojciec brał udział w obławie augustowskiej.
Innymi słowy, 14 nazwisk, które trafiły do konwentu, ciała, w którym uzgadniane są nominacje ambasadorskie, zawisło w powietrzu. W ten sposób prezydent ogłosił, że złamie konstytucję, obligującą go do współdziałania w polityce zagranicznej z rządem. Bo on współdziałać nie zamierza.
Co z tego wszystkiego wynika? Po pierwsze, że Jacek Czaputowicz ma amnezję – to jego rząd przekształcił Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Ministerstwo Synekur dla Zasłużonych. I to on sam wysyłał Annę Marię Anders, byłą pisowską senator i minister, wówczas lat 69, na ambasadora do Włoch. A wcześniej na tę funkcję posłał Konrada Głębockiego, posła PiS, który po paru tygodniach z ambasadorowania zrezygnował. On też pchał na siłę Tomasza Szatkowskiego, wiceministra od Antoniego Macierewicza, żeby został ambasadorem przy NATO. Dwukrotnie zgłaszał jego kandydaturę. O tym, że był miłym wykonawcą pomysłów dyrektora generalnego Andrzeja Papierza, już nie ma co wspominać.
Czaputowicz może tego nie rozumie, ale po tym, co robił w MSZ, nie ma mandatu do recenzowania polityki kadrowej Sikorskiego. Sam fakt, że był bardziej gołębi od Zbigniewa Raua, niewiele tu zmienia.
Nieprzyzwoitością jest też atakowanie Konwentu Ambasadorów, który tworzą i emeryci, i dyplomaci z MSZ przez PiS wyrzuceni. Mądrzej byłoby korzystać z ich wiedzy. Ale PiS uważało, że kto nie z PiS, ten wróg.
Po drugie deklaracja Dudy pokazuje, że Sikorski – który próbował przez pół roku jakoś z prezydentem się dogadać – po prostu przemarnował ten czas. Pół roku trzymał na stanowiskach ambasadorskich ludzi, którzy swoje nominacje zawdzięczali PiS i którzy wciąż czują się z PiS związani. Wiedziano o tym również w krajach ich pobytu, więc w ważnych sprawach byli pomijani. A po co trzymać za granicą, za pieniądze podatników, atrapy ambasadorów i konsulów? Nie lepiej byłoby ich odwołać i w sytuacji takiego resetu, gdy fakty już się dokonały, próbować porozumienia z Dużym Pałacem?
Sikorski nie ma więc wyjścia. Jeśli chce być poważnie traktowany także w swoim ministerstwie, musi zwijać do kraju ludzi PiS. Łącznie z tymi ze stanowisk nieambasadorskich. Bo jak za nieprzyzwoitość uznano apele Czaputowicza i pogróżki Dudy, tak też odbierana była jego bezczynność.