Rafał Wiśniewski na kolejnych spotkaniach ogłasza, że żadnych większych zmian kadrowych w MSZ nie będzie. Ponad te – możemy wnioskować z jego słów – które zostaną uzgodnione z prezydentem Dudą. Jak zatem Wiśniewski i jego szef wyobrażają sobie inaczej prowadzoną politykę zagraniczną? A może Sikorski nie widzi potrzeby jej zmiany? Odłóżmy ten wątek na bok. W każdym razie opowieść, że wszystko już poukładane i miejsc na ruchy kadrowe nie ma, jest dominująca. Zwłaszcza gdy pytają o to dwaj podsekretarze stanu – Władysław Teofil Bartoszewski i Andrzej Szejna. Oni muszą pracować z ludźmi, którzy zostali im wybrani, niczego zmieniać nie mogą. Tak ich poinformowano. Ciekawe, prawda? Rozmawiało o tym kilku urzędników, śmiejąc się przez łzy. Ale padło tam przy okazji inne pytanie: może ten Wiśniewski ma rację? Bo po co miałby szarpać się z ludźmi PiS w MSZ? Jaka to przyjemność? Musiałby pisać pisma, odbywać niemiłe rozmowy, potem czytać o sobie w gazetach, chodzić do sądu… gdzie by przegrał. A jaki byłby efekt tych działań? Nieszczególny. Bo dyletantów PiS zastąpiliby niewiele lepsi. Może więc nie warto? Sarkazm pana X jest uzasadniony. W III RP coś bardzo złego stało się ze służbą zagraniczną. Najlepsi dyplomaci, jeszcze z zaciągu PRL-owskiego, nie doczekali się godnych następców. A była ich spora grupa – i w sprawach bezpieczeństwa, i europejskich, i państw arabskich, można tak wyliczać. Nazwisk ich jest sporo, wszystkie godne wymienienia, ale my zatrzymajmy się przy jednym – Sławomir Dąbrowa. Ten wybitny dyplomata zmarł w 2020 r., a wcześniej zdołał być podsekretarzem stanu (na wniosek Włodzimierza Cimoszewicza), wielokrotnym ambasadorem, dyrektorem departamentów, szefem polskich delegacji… Do tego był doktorem habilitowanym nauk prawnych i znał cztery języki. Do dziś wspominają go dawni podwładni jako przykład niezwykle wymagającego, ale i sprawiedliwego szefa. „Wyróżniał się odwagą cywilną, profesjonalizmem, dyscypliną intelektualną i dyskretnym poczuciem humoru” – to z kolei opinia Adama Rotfelda, jego przyjaciela, zamieszczona w pożegnaniu. Dlaczego tacy ludzie nie doczekali się godnych siebie następców? Odpowiedzią, po trosze, powinno być zakończenie pracy Dąbrowy w MSZ. W roku 2006, po niespełna trzech latach ambasadorowania w Bułgarii, został ściągnięty z placówki przez minister Fotygę i odesłany na emeryturę. Każdy więc mógł się przekonać, że kompetencje, wiedza, światowe uznanie i umiejętności dyplomatyczne to rzeczy w karierze w MSZ nieistotne, nieszanowane. Po Dąbrowie ambasadorem w Bułgarii został… Andrzej Papierz, a karierę u boku Fotygi rozwijał Andrzej Sadoś. I Rafał Wiśniewski… Tak się zaczęło. A potem już poszło z górki. Kiedy twoją pracę oceniają dyletanci, i to bardzo wrażliwi na swoim punkcie, normalnym odruchem staje się mimikra, niechęć do wychylania się. „Ja nie jestem od ocen, tylko od raportowania, niech centrala ocenia” – taki pojawił się standard. A wraz z nim pozorowanie pracy i zanik wysiłku intelektualnego. Tak, krok po kroku, MSZ diabli wzięli. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint