Reforma Unii: ani triumf, ani zgon

Reforma Unii: ani triumf, ani zgon

Negocjacje w sprawie zmian traktatów potrwają lata. Nie pozwólmy, aby przegrały je dla nas eurofobia albo euroentuzjazm

Polityk wybaczy najgorsze obelgi, najbezczelniejsze oszczerstwa, a nawet najbardziej zuchwały zamach na interes własny lub partii, ale nie wybaczy bycia ignorowanym. Jego racją bytu jest być w mediach. Dobry obyczaj nakazuje jednak wymyślić elegancki pretekst przed wproszeniem się do nich. PiS, które widzi w sobie rząd jednocześnie ustępujący i przyszły, pokazało, że jest gotowe do kolejnej, czteroletniej kampanii wyborczej. Jej motywem przewodnim chce uczynić zmianę traktatów europejskich – albo, jak pisowcy wolą to nazywać, „pucz”, który doprowadzi do powstania unijnego „superpaństwa”, a tym samym do „końca Polski”. Wobec czego jedyną szansą na to, aby tysiącletnie dzieje ojczystego kraju nie dobiegły końca za naszego życia, jest „społeczna mobilizacja”, która w porę przywróci do władzy „obóz patriotyczny”, aby zniweczył spisek „liberalno-lewicowych elit”. Czasu nie zostało wiele, alarmują, bo federalizacja „przyśpiesza”, a nieodwracalne zmiany mogą się dokonać w sposób „nagły” i właściwie niedostrzegalny dla opinii publicznej. Już z samego tonu wypowiedzi posłów, europosłów i intelektualistów bliskich ustępującej partii władzy wynika, że rzeczywistość reformy procedur i instytucji unijnych została propagandowo uproszczona i zniekształcona. Zacznijmy więc od uporządkowania faktów.

25 października Komisja Spraw Konstytucyjnych Parlamentu Europejskiego przyjęła raport zawierający rekomendacje dotyczące zmian instytucjonalnych w ramach Wspólnoty. Ujmując rzecz w największym skrócie, europosłowie proponują, aby nadać UE wyłączność kompetencyjną w zakresie środowiska i bioróżnorodności oraz znieść zasadę jednomyślności w odniesieniu do wybranych, kluczowych obszarów, takich jak obronność, polityka zagraniczna, podatki czy edukacja. Pod rozwagę poddane są także inne rozwiązania mające pogłębiać integrację: wzmocniony Parlament Europejski stawałby się faktycznie izbą niższą, Rada Europejska ze swoją rolą kontrolną wzięłaby na siebie rolę senatu (w którym jednak, inaczej niż dotychczas, nikt nie miałby prawa weta), a przewodniczący Komisji (teraz: Egzekutywy) byłby wybieranym przez europosłów i odpowiedzialnym przed nimi politycznie „premierem”. Przewidziano też mechanizmy demokratyzujące: europejski lud mógłby zabierać głos w ramach ogólnounijnych referendów.

Stosowna komisja PE zrobiła więc to, do czego została powołana: przedłożyła rekomendacje. W kolejnym kroku będzie nad nimi debatować zgromadzenie jako całość w toku sesji plenarnej, która odbędzie się pod koniec listopada. Zakładając, że europosłowie omówione propozycje przyjmą – a jest to najbardziej prawdopodobny scenariusz – nadal nie staną się one obowiązującym prawem. Nie będzie to koniec, ani nawet początek końca, ale ledwie koniec początku. Po Parlamencie wypowie się bowiem Rada, gdzie trzeba będzie znaleźć poparcie większości państw członkowskich UE. Jest to warunek niezbędny, aby zwołać Konwent. Ciało to nie obraduje w tempie amerykańskiej Konwencji Konstytucyjnej, która w 1787 r. zredagowała ustawę zasadniczą w kilka miesięcy i ratyfikowała ją w rok, ale raczej na modłę naszego Sejmu Czteroletniego. Na forum Konwentu, w ramach rozlicznych grup i podgrup roboczych, spierać się będą szefowie państw i rządów, posłowie narodowych parlamentów i europosłowie, przedstawiciele Komisji, a nawet państw kandydujących do członkostwa we Wspólnocie. Tutaj nic nie dokona się „nagle” ani tym bardziej „bolszewickimi metodami” (znowu cytuję polityków PiS). Obrady przypomną nam raczej starą prawdę, że Unia to ogromna, skomplikowana i powolna machina do produkcji kompromisu. Rozstrzygnięcie błahej kwestii trwa miesiące, gruntowna reforma instytucjonalna potrwa lata. Na koniec tego długiego procesu ustalenia Konwentu zostaną złożone na ręce konferencji międzyrządowej. W tym miejscu koło się zamyka, ponieważ tam znowu będzie obowiązywać zasada jednomyślności, raz jeszcze zatem rzecz będzie musiała się skończyć takim lub innym kompromisem. Sprowadzając dyskusję na ziemię, warto też przypomnieć pierwszą zasadę wszystkich negocjacji, a brzmi ona: rzuć dalej. Zwolennicy pogłębionej integracji formułują program maksymalistyczny, aby mieć z czego rezygnować w toku rozmów – na zasadzie handlu wymiennego. Przeciwnicy okopują się zaś na swoich pozycjach i mówią: non possumus, ale wiadomo, że na koniec wybiorą quid pro quo.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 45/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

Fot. Parlament Europejski

Wydanie: 2023, 45/2023

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy