Tag "Unia Europejska"

Powrót na stronę główną
Aktualne Notes dyplomatyczny

Dlaczego naszym się nie udaje?

Wieści dyplomatyczne z ostatnich dni są takie: Tomasz Szatkowski, niedawny ambasador przy NATO, był w wąskiej grupie kandydatów na stanowisko zastępcy sekretarza generalnego NATO. Ale minister Sikorski go odwołał, więc przepadł. Mateusz Morawiecki z kolei rozmawiał z premier Włoch Giorgią Meloni i m.in. namawiał ją, by Włochy nie udzieliły agrément kandydatowi RP na ambasadora w Rzymie, Ryszardowi Schnepfowi. Dziwne?

To rzecz znana od lat – Polska i polscy urzędnicy są niedoreprezentowani w instytucjach międzynarodowych, zarówno oenzetowskich, jak i unijnych. Jaki jest tego powód?

Po pierwsze, Polak Polakowi podstawia nogę. Jeśli ktoś jest nie z mojej partii, nie z mojej grupy – to bum! Robię wszystko, by go zatrzymać. Choć historia z Szatkowskim jest bardziej skomplikowana. Fakt, że znajdował się na krótkiej liście, nie oznacza, że dostałby stanowisko, poza tym od 15 października wiadomo było, że nie ma on przyszłości jako ambasador przy NATO i podobnie będzie w instytucjach natowskich. Mądrością MSZ byłoby zatem namówić go odpowiednio wcześniej do wycofania kandydatury (bo Duda nie pomoże), do jej podmienienia itd. Za coś. A zostawiono sprawę samą sobie. I skończyło się tak, jak musiało się skończyć.

Nawiasem mówiąc, podstawianie nogi miało miejsce szczególnie w czasach PiS. Witold Waszczykowski tym się chlubił. To on np. zatrzymał kandydaturę Tomasza Chłonia na szefa przedstawicielstwa NATO w Moskwie. Chłoń przeszedł wieloetapowe sito testów, oczekiwał tylko na akredytację naszego MSZ. I jej nie dostał. Ministerstwo w tamtym czasie hamowało też kariery innych wysokich urzędników, którzy aplikowali na stanowiska w Unii Europejskiej.

Po drugie, w ONZ czy w Unii ważny jest nie tylko kandydat, ale i państwo, które za nim stoi. To państwo musi mieć dobrą markę. W ONZ mieliśmy (i chyba wciąż mamy) kłopot, bo postrzegani jesteśmy jako mało samodzielni, wsłuchujący się w głos USA. W Unii proamerykanizm przeszkadzał Polsce mniej, ale inna rzecz miała swoją wagę – PiS. Przez osiem lat Polska miała przyklejoną gębę państwa antydemokratycznego, antyunijnego, wroga Brukseli, awanturnika itd. Ku zadowoleniu wielu. W takim klimacie trudno było o promowanie nawet niezłych kandydatów.
Trzecia kwestia – owo promowanie. Nie jest proste, trzeba to dobrze przygotować. Swego czasu były nawet w MSZ powoływane zespoły, które taką politykę miały prowadzić, ale efektów to nie przyniosło…

Przypomnijmy więc zasady: trzeba najpierw mieć przygotowany kalendarz wyborczy, ale taki z wyprzedzeniem przynajmniej dwóch-trzech lat, by wiedzieć, jakie wybory i gdzie będą miały miejsce. To jest czas na zawieranie różnych koalicji, różne zabiegi, w grę wchodzą i takie sprawy jak równowaga geograficzna, parytety. Pamiętajmy, kandydowanie ad hoc to pewna porażka. Tak jak przegrana Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach na stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy w roku 2009. Przegrał wówczas z byłym premierem Norwegii Jaglandem 80:165.

I teraz jest okazja, by niektóre kwestie naprawić. Będzie nią przewodnictwo Polski w Unii Europejskiej w pierwszej połowie 2025 r. Jego sprawne przeprowadzenie może zmienić obraz Polski. Może też wylansować grupę urzędników.

To może się udać. I nie warto tego zmarnować.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Stracone mandaty

W Europie Polska jest ewenementem – miejsce lewicy i liberalnego centrum zajęło ugrupowanie Donalda Tuska/

Chociaż III Rzeczpospolita powstała głównie dzięki ludziom lewicy (tej rządzącej w PRL i tej opozycyjnej), którzy potrafili się porozumieć przy Okrągłym Stole – dominują w państwie elity o przekonaniach prawicowych, co w polskich warunkach oznacza przede wszystkim antykomunizm i klerykalizm, a coraz częściej także nacjonalizm. Zaczęło się to już w pierwszej dekadzie III RP, choć jeszcze wtedy możliwe było dwukrotne zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich i SLD w parlamentarnych. Jednak po 20 latach polską scenę polityczną całkowicie zdominowały różne odmiany prawicy – od umiarkowanej spod znaku PO i PSL, przez coraz bardziej radykalne PiS, po różne odmiany prawicowej skrajności, które obecnie zgromadziły się pod szyldem Konfederacji.

Najbardziej wymowną ilustracją coraz większego przechyłu polskiej polityki w prawą stronę są wybory do Parlamentu Europejskiego. To akurat ten rodzaj wyborów, który nie decyduje bezpośrednio o losach Polski, dlatego stanowi znakomitą okazję do „policzenia swoich zwolenników” i zapewnienia partyjnym działaczom synekur bez konieczności odpowiadania za przyszłość państwa.

9 czerwca Polacy po raz piąty wybrali swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. I pomimo upływu 20 lat od pierwszych eurowyborów, w których mogliśmy głosować, obraz Polski jako kraju zdominowanego przez prawicę pozostaje niezmienny, a nawet się umacnia. Bo właśnie w 2004 r. – mimo że Polską rządzili prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Marek Belka – wybory europejskie po raz pierwszy wygrały siły opozycyjne wobec lewicy. Pierwsze miejsce zajęła Platforma Obywatelska, której liderami – obok Donalda Tuska – byli wtedy Jan Rokita i Zyta Gilowska. Wśród jej pierwszych 15 europosłów prawdziwą gwiazdą okazał się były premier Jerzy Buzek, który raptem trzy lata wcześniej sromotnie przegrał wybory parlamentarne jako lider powszechnie znienawidzonej Akcji Wyborczej Solidarność i autor „czterech wielkich reform”. Ale w 2004 r. Buzka wskazało już 173 tys. mieszkańców Górnego Śląska – co stanowiło rekord w skali kraju – i w kolejnych trzech głosowaniach wynik ten się poprawiał (w 2019 r. – 422 tys. osób). Dopiero w tym roku 84-letni Buzek odszedł na polityczną emeryturę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Inwazja obcych

W Pałacu Kultury i Nauki szumne otwarcie wystawy Grzegorza Rosińskiego, naszego przyjaciela ze Szwajcarii, autora słynnych komiksów. Przemawiało trzech ambasadorów. Był Rafał Trzaskowski, poznał mnie, podszedł. Serdeczna rozmowa. Wspomina, gdy jako siedmiolatek grał mnie, małego Tomka, i nawet był podobny do mnie w tamtym wieku. Nie tylko napisałem scenariusz, ale też sam grałem w tym serialu. Znałem także ojca Trzaskowskiego, świetny jazzman.

Wspomnienie z realizacji filmu; miał tam mały epizod Maciej Rayzacher. Aktor związany z opozycją, podobnie jak ja, ale wtedy się z tym nie afiszowałem. I nagle go zdjęto z planu, dosłownie w czasie gry, i dostał zakaz występowania. Kierowniczka planu się popłakała, ale co miała robić… Wracając do rozmowy z Trzaskowskim, pisałem o nim w poprzednim felietonie. Przyrzekłem sobie już dawno, że jeśli go spotkam, na co nie liczyłem, to powiem mu, że jest dobrym mówcą, ale mówi za szybko i błędem jest, że nie robi czasami krótkich pauz. Poza tym maniacko używa słów „to jest niesamowite”. Lepsza forma mówienia pomogłaby mu wygrać wybory prezydenckie. Nie mogłem mu tego jednak powiedzieć. Zrobiłoby mu się przykro i to byłby nietakt. Tak się z tym męczyłem, że szybko skończyłem rozmowę.
Politycy powinni pobierać lekcje retoryki, ale u nas nie ma takiej tradycji. Mówi się, „jak Bóg dał”. Niektórym dał wiele, choćby Tuskowi i Sikorskiemu, Sikorski bardziej się nadaje na prezydenta niż Trzaskowski, ale to arogant i ludzie to czują.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Dryfowanie w stronę mielizny

Triumf skrajnej prawicy w wyborach do Parlamentu Europejskiego nie doprowadzi do znaczących przetasowań.

To właściwie jedyny trend widoczny od Portugalii po Polskę. Partie tzw. dalekiej prawicy, często wywodzące się ze środowisk radykalnych, miejscami antydemokratycznych, zyskały sporo miejsc w nowym Parlamencie Europejskim. Najbardziej wyraziste były oczywiście triumfy w dużych krajach – miejscami wywołały trzęsienia ziemi na lokalnych scenach politycznych. 

31% poparcia dla Zjednoczenia Narodowego, co było wynikiem dwukrotnie wyższym niż uzyskany przez koalicję rządową z prezydencką partią Odrodzenie, pchnęło Emmanuela Macrona do rozwiązania parlamentu i rozpisania przyśpieszonych wyborów. W Niemczech AfD, partia otwarcie proputinowska i antyeuropejska, zdobyła niemal 16% głosów, zajmując drugie miejsce i pokonując socjalistów z SPD, największego gracza w koalicji rządzącej. 

Dwa pierwsze miejsca zajęte w belgijskim głosowaniu przez radykałów doprowadziły do dymisji premiera Alexandra De Croo. W Hiszpanii urósł Vox, w Polsce historyczny wynik osiągnęła Konfederacja. W Portugalii, w której ugrupowania radykalne niemal nie istniały i która przez dekady pozostawała bastionem lewicy, partia Chega (co tłumaczy się jako Dość) też zajęła trzecie miejsce, wprowadzając do Brukseli dwóch deputowanych.

Cienka czerwona linia.

Na poziomie Parlamentu Europejskiego wygląda to jeszcze mocniej, zwłaszcza po dokładnej analizie. Nominalnie ugrupowania uchodzące za bardzo lub radykalnie prawicowe mają łącznie 131 mandatów, bo tyle zdobyły razem istniejące już frakcje Tożsamość i Demokracja (ID) oraz Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (EKR). 

Biorąc pod uwagę fakt, że parlament liczy 720 deputowanych, a do większości koalicja pod przewodnictwem Ursuli von der Leyen potrzebuje 361 głosów, teoretycznie prawica nie powinna odegrać ważnej roli. Faktycznie jednak jej stan posiadania może być znacznie większy. Aż 97 miejsc, o 35 więcej niż w poprzedniej kadencji, przypada w tej chwili partiom bez przynależności frakcyjnej. W tej grupie znajdują się właśnie AfD, Konfederacja, ale też bułgarscy prawicowcy z partii, która także nosi nazwę Odrodzenie, czy Fidesz Viktora Orbána, usunięty w minionej pięciolatce z Europejskiej Partii Ludowej (EPP). Jeśli zsumować te liczby i uznać skrajną prawicę za całość, byłaby ona zapewne silniejsza od EPP, która może liczyć na 189 mandatów (o 13 więcej niż poprzednio).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Co zapamiętamy z kampanii do Parlamentu Europejskiego?

Dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz,
politolożka, UW

W pamięci zostaną wszystkie awantury. Na komisjach śledczych, w parlamencie i te podczas spotkań wyborczych. Na drugim miejscu stawiam sposób, w jaki lansowali się poszczególni politycy – niejednokrotnie okazywał się on, powiedzmy, osobliwy. Widać też, jak głęboko Polska jest podzielona pomiędzy dwa wrogie obozy. To nie wróży najlepiej naszej demokracji. Pozostają jeszcze niedobory i usterki samych kampanii, skupiających się nie na merytorycznych propozycjach, ale na przeciwnikach politycznych. Najbardziej było to widać w ekipie pisowskiej, której reprezentacja do PE od zawsze jest słabiutka merytorycznie. Nie popisała się również Lewica, która z jakiegoś powodu nie potrafi wykorzystać popularności Włodzimierza Cimoszewicza i szacunku, jakim wielu Polaków go darzy. Tutaj dziwić się można jedynie panu Czarzastemu. Są to jednak wewnętrzne rozgrywki tej formacji, które wyłażą na wierzch jak brudna bielizna spod eleganckich garniturów. 

 

Dr Mateusz Zaremba,
politolog, Uniwersytet SWPS

Zapamiętamy niesmak. Ta kampania nawet w najmniejszej części nie dotyczyła problemów UE. Świat stoi przed wyzwaniami globalnymi, mówi się o kryzysie klimatycznym, o nowym układzie sił na świecie. W kampanii powinna być mowa o tym, jak Polska i Unia powinny się ustawić wobec tego, co się dzieje w USA, Rosji i Chinach. Tymczasem debatę sprowadzono głównie do przepychanek personalnych. Zniesmaczenie budzi też fakt, że ludzie, którzy przed chwilą zostali wybrani do działania w krajowej polityce, już rezygnują z tych zobowiązań na rzecz startu do PE. Byliśmy świadkami dostosowywania do kalendarza wyborczego prac komisji i rezygnacji ze stanowisk ministerialnych na rzecz kandydowania. Ta niekonsekwencja jest bardzo typowa dla polskich polityków. 

 

Galopujący Major,
komentator polityczny

Prawdopodobnie była to najsłabsza, wręcz najmniej odnotowana w świadomości wyborców kampania od lat. Gdyby nie plakaty z politykami, większość mogłaby przegapić, że są jakieś wybory. Wyborcy są wykończeni cyklem wyborczym i oczekują przerwy od niekończącej się kampanii. Z drugiej strony dla samych polityków jest to najbardziej zajadła kampania od lat, bo kto uzyska mandat, zostanie milionerem. Stąd tak ogromne emocje związane z listami i zdrady, jak ta Łukasza Kohuta. Stająca na rozdrożach Unia, jej los, nie jest tematem rozmów większości Polaków. Niewielu wyborców interesuje się polityką UE, poza Zielonym Ładem, bo mają świadomość, że od polskich europosłów niewiele zależy. Jednocześnie coraz większy eurosceptycyzm bijący z pisowskiej propagandy sprawia, że jeśli nie za pięć, to za dziesięć lat może w wyborach pierwszy raz zostać postawiony polexit.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Polityka klimatyczna Unii Europejskiej

Czym jest intensywność (produktywność) energetyczna?

Pod pojęciem efektywność, które moim zdaniem jest nadużywane, najczęściej rozumiemy to, jaki uzyskamy efekt w stosunku do poniesionych nakładów. Dla niektórych efektywność energetyczna jest tożsama z odzyskiem energii, dla innych zaś wiąże się z jej oszczędzaniem, a nawet z celowym ograniczaniem użytkowania. Często słyszy się, że efektywność energetyczna to nic innego jak wydajność, choć ta ma przecież odniesienie do czasu. Mówi się więc o produkcji, np. w sztukach, na jednostkę czasu, a nawet o ilości uwalnianej energii w kilowatogodzinach (kWh) w jednostce czasu, określając np. wydajność akumulatorów.

Komisja Europejska (KE), przygotowując tzw. Pakiet Zimowy, oszczędzanie (ograniczanie) użytkowania energii końcowej uczyniła w 2016 r. sposobem prowadzenia polityki klimatycznej, mającej w efekcie doprowadzić do znacznej redukcji emisji dwutlenku węgla. Podkreślała wówczas, że procentowe wskaźniki oszczędności energii użytkowej to nic innego jak owa efektywność energetyczna. Mówiłem wówczas, że jest to zwyczajne nieporozumienie, że inaczej przecież mówi o tym definicja ustanowiona przez KE w 2012 r. Jest to bowiem według tej wersji stosunek energii użytkowanej do całkowitej jej ilości dostarczonej, czyli ułamek określający sprawność danego procesu, który pomnożony przez sto przedstawia wartość procentową efektywności. 

Definicja ta, znana z termodynamiki, została wcześniej, właśnie we wspomnianym 2012 r., rozszerzona o stronę czysto ekonomiczną. Mówi się w niej nie tylko o stosunku energii wtórnie uzyskanej do tej pierwotnej, ale i o stosunku uzyskanych usług i produktów do włożonej energii. I tu rodzi się natychmiast pytanie: jaki te usługi czy produkty posiadają wkład energii? Jak go zmierzyć? Gdyby bowiem tym działaniom rynkowym, tj. usługom i produkcji, można było przypisać konkretne kwantum energii, to nie byłoby trudności z określeniem faktycznej (w sensie termodynamicznym) efektywności energetycznej podczas realizacji danej pracy. Nie jest to jednak praca w ujęciu fizykalnym, lecz bardziej złożone działanie wyceniane zgodnie z prawami rynkowymi popytu i podaży. Określa się je jako produktywność zasobów. Jeśli więc nie mamy do czynienia z efektywnością energetyczną, to z czym? Najlepiej ten stan określa znane pojęcie energy intensity, czyli intensywność energetyczna mierzona wartością finansową zysku będącego wynikiem wykorzystania jednostki energii, np. 1 kWh.

Proponowane przez KE ograniczanie konsumpcji energii końcowej na rynku unijnym, co zostało pomyłkowo – tak sądzę – potraktowane jako ekwiwalentny wzrost efektywności energetycznej, nie zostało jednak zrealizowane zgodnie z celem w 20%, lecz jedynie w ok. 12%. Dlaczego? Wynika to z dwóch następujących faktów. Po pierwsze, z tego, że wzrost PKB na osobę jest wprost proporcjonalny do użytkowania energii elektrycznej w kWh na osobę. Po drugie zaś, z wyraźnego podziału krajów członkowskich na dwie grupy, które różnią się pod względem PKB na osobę (średnio trzykrotnie wyższego w państwach tzw. starej Unii) i pod względem konsumpcji energii elektrycznej (średnio półtora raza niższej w krajach, które przystąpiły do Wspólnoty w 2004 r. i później).

Adam Gierek jest profesorem nauk technicznych, w latach 2004-2019 był posłem do Parlamentu Europejskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Litwa w Unii Europejskiej, Polacy na Litwie

Tak się złożyło, że ostatnio sporo czasu spędziłem na Litwie, a spojrzenie stamtąd na polską politykę daje lepszy dystans niż cotygodniowe spoglądanie „z Galicji”. Wiele na Litwie teraz się działo. Drugą turę wyborów prezydenckich wygrał z miażdżącą przewagą nad rywalką, aktualną premier Ingridą Šimonyte., Gitanas Nauseda, który powtórzy kadencję. W Polsce mało o nim wiemy. Kiedy swego czasu przemawiał w polskim Sejmie w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, mówił o tradycjach europejskich, o jednoczącej się Europie i jej wartościach, o tym, jak Konstytucja 3 maja wpisała się w tę europejską tradycję.

Przemawiał wtedy także polski prezydent, Andrzej Duda. Na tle Europejczyka Nausedy wypadł jak polski szlachcic zagrodowy z pogranicza Mazowsza i Podlasia. Mówił z grubsza o tym, że Europa powinna się wzorować na nas, brać z nas przykład, uczyć się od nas, wszak nasza konstytucja była druga w świecie, zaraz po amerykańskiej. No to Duda za rok skończy drugą kadencję i odejdzie, Nause.da właśnie rozpoczął kolejną. 

W tych samych dniach na Litwie uroczyście obchodzono 20-lecie przystąpienia do Unii Europejskiej. Na Uniwersytecie Wileńskim zorganizowano specjalną konferencję. Otworzyła ją przewodnicząca Sejmu litewskiego Viktorija Čmilyte.-Nielsen. W konferencji uczestniczyła też minister sprawiedliwości, litewska Polka Ewelina Dobrowolska. Gościem honorowym był prezydent Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej Koen Lenaerts. W swoim przemówieniu przestrzegał Litwinów, by czuwali nad zachowaniem wartości Unii, takich jak demokracja, wolność, prawa człowieka, a przede wszystkim praworządność. Przestrzegał, by nie poszli tą drogą, którą poszła Polska; starannie tu wyliczył wszystkie nasze grzechy: upolitycznienie Krajowej Rady Sądownictwa, zniszczenie Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego, próbę upolitycznienia sądów. Mniejsza o szczegóły, był obecny ambasador Radziwiłł, pewnie opisał to w depeszy, to i w Polsce dowiedział się o tym ten, kto powinien. Jak widać, wciąż w Unii mamy nie najlepszą opinię. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Zapach euro i prochu

To będzie ciekawy bój, o stanowisko unijnego komisarza ds. obronności. Oczywiście jest ono jeszcze w sferze projektów, ten urząd trzeba najpierw stworzyć, ale powoli (w Unii wszystko dzieje się powoli) projekt wyłania się z mgły. Raczej nie będzie to, jak opisują media, jakiś unijny minister obrony, szef europejskiego wojska itd., tylko ktoś z innymi zadaniami. W większym stopniu osoba odpowiedzialna za odbudowę europejskiego przemysłu obronnego. 

Bo ten przemysł po 1990 r. w Europie wygasał. Teraz trzeba go odbudować. Innymi słowy, będzie to zajęcie bardziej dla menedżera, bankowca niż osoby przyjmującej defilady. Dyskusje na ten temat wciąż trwają. 

Wiele zresztą wyjaśni czerwcowe posiedzenie Rady Europejskiej, podczas którego mają być podejmowane decyzje dotyczące wzmocnienia przemysłu obronnego. Tusk i Ursula von der Leyen już wspólnie ogłosili, że ma to być europejski priorytet. 

Mniej więcej wiemy, co jest przygotowywane. Dużą rolę w odbudowie tego przemysłu ma odgrywać Europejski Bank Inwestycyjny. Ma on dysponować grantami, te środki będą kierowane również do średnich i małych firm.

Oprócz tego Komisja Europejska przygotowuje dodatkowe opcje finansowania produkcji obronnej i wspólnych, europejskich projektów. A Polska wraz z Francją i Estonią będą chciały wnieść projekt nowego KPO na rzecz obrony. Opartego na europejskich obligacjach. Skąd takie trio? Rzecz jest prosta – to związek tych najbardziej przestraszonych (Polska i kraje bałtyckie) i Francji, która na tym wszystkim może najwięcej zarobić, bo jej przemysł obronny jest niewygaszony, w dobrym stanie. 

Co z tego wyniknie? Czekają na te rozstrzygnięcia i wojskowi, i biznes. I politycy. Bo w dłuższej perspektywie niebagatelne znaczenie będą miały i decyzje dotyczące finansowania przemysłu obronnego, i to, kto zostanie komisarzem ds. obrony (różne kraje mają już swoich kandydatów), i w jakich ramach kompetencyjnych. Dla wielu firm może to być wielka szansa. W tej trudnej sytuacji liczy się więc przynajmniej to, że polska dyplomacja koło tej sprawy chodzi, trzyma rękę na pulsie.

Wciąż przecież pamiętamy, jak w marcu zrobiło się w Polsce zamieszanie, gdy Unia ogłosiła wyniki programu zwiększenia produkcji amunicji. Do rozdzielenia było 500 mln euro, Polska z tego dostała ledwie 2,1 mln. A Niemcy 85 mln. Nawet Węgry 27 mln… Szef prezydenckiego BBN wołał, że to skandal, pisowski minister obrony Mariusz Błaszczak dworował – że oto „Donald »Król Europy« Tusk załatwił dla Polski całe 0,42% z unijnego programu produkcji amunicji”. 

Wołali do momentu, kiedy pokazano im, że czas składania wniosków o finansowanie upłynął 13 grudnia 2023 r., a Polska złożyła ich na 4 mln euro… Ewidentnie więc odchodząca ekipa odpuściła sobie sprawę (delikatnie mówiąc).

Teraz mamy kolejne rozdanie, i finansowe, i polityczne. Dobrze byłoby, żeby nowy rząd nie szedł drogą PiS – że niczego nie składamy, a potem wołamy, że inni wzięli. Żeby wreszcie nastał czas prawdziwej polityki.

 

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Zepsute ziarno polexitu

Na obchody 20-lecia naszego członkostwa w Unii Europejskiej nakładają się wybory do Parlamentu Europejskiego. A wybory to zawsze czas szczególnego wzmożenia. Mało głębszych refleksji, a dużo politycznego jazgotu. Co jest w tym nowego? Po raz pierwszy tak duża grupa polskich polityków w otwarty sposób atakuje samą istotę naszego członkostwa. Robią to, bo widzą aprobatę dla takich poglądów u części potencjalnych wyborców. Nie można tego procesu zlekceważyć. Koncepcja polexitu wdarła się już do obiegu społecznego i jest jak zasiane ziarno. Nikt nie wie, co z tego może wyrosnąć. Obyśmy się nie obudzili z czymś w rodzaju barszczu Sosnowskiego. W ciągu tych 20 lat wyrosło pokolenie, które nie pamięta starych czasów i z natury rzeczy jest mniej skłonne doceniać to, co dobrego stało się w ciągu tych lat. Gdy mówimy o Unii, bardzo często padają słowa: europejska wspólnota. Czy staliśmy się częścią tej wspólnoty? Ile jest w nas z tamtych Europejczyków? Niestety, ze wspólnotowością w Polsce mamy coraz większy problem. Jak możemy być częścią europejskiej wspólnoty, skoro jesteśmy tak podzieleni? Kłócimy się zawzięcie prawie o wszystko. I jedna część narodu odmawia drugiej prawa do władzy i nazywania się patriotami. Wybory niczego tu nie zmieniły. Dwa potężne pociągi jadą na siebie. Żelazne elektoraty żyją we własnych bańkach towarzyskich i medialnych. Zamkniętych nie tylko na argumenty, ale nawet na dokumenty. Spory wpływ ma na to psucie wielu ważnych instytucji, które po 2004 r. przenieśliśmy z Unii. Co zrobiliśmy z Trybunałem Konstytucyjnym? Z sądownictwem? Czy jest w Unii państwo, które równie skutecznie rozwaliło rynek medialny, a dziennikarzy sprowadziło do poziomu podłogi? Jest w tym dużo winy samych dziennikarzy, bo nie znaleźli sposobu, by skutecznie się zbuntować przeciw tym praktykom. I mamy to, co widać. Amerykańską stację, która jedzie na haśle wolne media. Niemieckie gazety, które przez 20 lat psuły rynek. Po wydrenowaniu z majątku i czytelników resztki sprzedano Orlenowi. Obecny rząd dopuścił do faktycznej likwidacji Ruchu jako kolportera prasy. I mógłbym tak pisać jeszcze długo. 

Kończę apelem do Czytelników: znajdźcie kogoś na listach do Parlamentu Europejskiego i pójdźcie na wybory. By pokazać, że nie damy się z Unii wypchnąć. 

Ponawiam też apel o wspieranie PRZEGLĄDU. Tylko stałe, comiesięczne, nawet symboliczne wsparcie jest gwarancją, że będziemy z Wami.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dobra, stara Europa

Jesteśmy kontynentem, na którym najlepiej się żyje. Może aż za dobrze?


Prof. Marek Belka – wiceprzewodniczący Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w Parlamencie Europejskim


Jak to jest w Unii? Rozszyfrował pan, kto ma tam decydujący wpływ? Kto jest najważniejszy?
– Takiej osoby nie ma.

Nie ma?
– I to niedobrze. Pamięta pan, jak kiedyś Henry Kissinger mówił: „Podajcie mi numer telefonu, żebym mógł zadzwonić do tej Europy, jakby co”? Kiedyś wydawało się, że to może kanclerz Niemiec. Albo prezydent Francji.

Ten najważniejszy, który nadaje ton.
– To nie działa w tym momencie, zupełnie. Albo prawie zupełnie. Proces decyzyjny w Unii Europejskiej jest bardziej skomplikowany niż kiedykolwiek, dlatego że nie ma jednego centrum decyzyjnego czy bardzo jasnych centrów. Mamy wyraźne osłabienie przywództwa Niemiec. Macron jest bardzo inteligentny i nadenergiczny, za to ma swoje problemy w kraju. 

To okazja dla innych.
– Myślę, że bardzo silną pozycję w Europie dzisiaj ma Donald Tusk. To sytuacja bezprecedensowa – nigdy polski polityk nie był tak istotny w Europie jak dzisiaj Tusk. Ze względu na wygraną z populistami. Zdarzyło się to, a tak naprawdę wszyscy w Unii myśleli, że nie ma prawa się zdarzyć. W związku z tym on w tej chwili chodzi w glorii. Jeżeli wykorzysta to dobrze dla Polski i dla Europy, będzie świetnie.

Jak być skutecznym.

Czyli jest mocną postacią w ramach Rady Europejskiej, na której spotykają się liderzy państw członkowskich. Tu wiele może. Ale jak?
– Jeżeli chce się coś załatwić na Radzie Europejskiej, nie można tego ogłaszać publicznie, tylko trzeba najpierw dać sygnał kanałami dyplomatycznymi albo zadzwonić – do Olafa albo do Emmanuela, do innych – i powiedzieć, że jest świetny pomysł, i go przedstawić. Trzeba dać parę dni na analizę, na przemyślenie. Tak wygląda proces decyzyjny w Unii Europejskiej. To proces konsultacyjny między liderami najważniejszych krajów. Czyli Rada Europejska jest forum ucierania się interesów narodowych, na którym podejmowane są strategiczne decyzje. Z kolei Komisja Europejska jest rządem, w cudzysłowie oczywiście, tam jest władza codzienna. A Parlament Europejski to właściwie najbardziej proeuropejska, prointegracyjna, prowspólnotowa część Unii. Trochę jak komisja rewizyjna. Czasami potrafi przyblokować albo przyśpieszyć. Ale nie ma inicjatywy ustawodawczej. 

Mówi pan, że Parlament Europejski jest najbardziej prointegracyjną częścią Unii. A ja przypominam sobie europosłów PiS, którzy wygłaszali na jego forum przemówienia wrogie Unii. Też budowali jedność europejską?
– No nie, oni byli na marginesie. Jeśli ktoś w europarlamencie jest za bardzo na skrzydle, albo na lewym, albo na prawym, skazuje się na niebyt polityczny. Nawiasem mówiąc, zdarzało się, że ci z PiS w pewnych sprawach mieli jakąś rozsądną propozycję. Ale i tak chciano to odrzucać, bez dyskusji. Wtedy inni posłowie z Polski ratowali sytuację, krzyczeli: „Zaraz, zaraz, to nie jest takie bezsensowne! Może warto na ten temat pomyśleć”. Tyle PiS mogło.

Jeżeli droga od pomysłu do jego realizacji jest w Unii tak długa i skomplikowana, to może nie ma sensu angażować środków i energii, by coś tam wywalczyć?
– To, że nikt nie ma tam głosu decydującego, nie znaczy, że nie można nic załatwić. Począwszy od pieniędzy, a skończywszy na regulacjach. Te regulacje mogą być dla nas bardziej lub mniej korzystne – i tutaj istotna jest rola polskich przedstawicieli, a także europosłów. Można wiele! Są kraje, które słyną ze znakomitej obrony swoich interesów, np. Hiszpania. A przecież ona nie jest silniejsza od Polski, jeżeli chodzi o obecność w Unii.

Dlaczego więc nam nie wychodzi?
– Jesteśmy paskudnie podzieleni. Podczas tej pięcioletniej kadencji pamiętam tylko jedną albo dwie okazje, kiedy cała delegacja polskich posłów miała się spotkać. Organizowano spotkanie na temat Białorusi, przyszedłem ja i jeszcze chyba ze dwóch posłów spoza PiS. Nie dziwię się, trudno mieć konstruktywny stosunek do ludzi, którzy na co dzień plują jadem.

A jest to na forum Parlamentu Europejskiego skuteczne?
– Ich pozycja we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR) jest teoretycznie bardzo silna, są tam największą grupą. Ale nie mają żadnego przewodniczącego komisji parlamentu, a tak naprawdę najważniejsi ludzie w PE to przewodniczący komisji. Oni decydują w dużej mierze o jego legislacji. Pamiętamy, że na przewodniczącego jednej z komisji kandydowała Beata Szydło, no i… Dwukrotnie została, że tak powiem, uwalona. Nie tylko dlatego, że nie znała języka… Po prostu posłowie wiedzą, kim są ci z PiS. 

I to ich odpycha?
– Większość posłów w Parlamencie Europejskim jest proeuropejska, a ci z PiS są antyeuropejscy. Oni mogą nazywać się reformatorami, ale to nie jest reforma, tylko próba likwidacji Unii Europejskiej, a w każdym razie kastracji. To wszyscy wiedzą. Dlatego posłowie PiS są na marginesie. Oczywiście mogą wyjść na forum plenarne i pokrzykiwać. Tylko że to nie ma większego znaczenia. Mam raczej wrażenie, że gdy występują, przemawiają do polskiej publiczności. Jak poseł Tarczyński występuje po polsku, wiadomo, że mówi do prezesa Kaczyńskiego. Ale gdy mówi po angielsku, to już jest bardziej skomplikowane. Raczej mówi, żeby kogoś zdenerwować. Co zresztą mu się udaje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.