Nowe buty Leppera

Pisałam w ostatnim felietonie, że jestem ćpunem politycznym, tak jak wielu piszących o polityce oraz tych, którzy regularnie nas czytują w „Przeglądzie”. Bo mamy wielu czytelników, choć niewiele reklam. Głupim reklamodawcom wydaje się, że lewicowi ludzie nie kupują samochodów, telefonów, nie ubezpieczają się w firmach, nie korzystają z banków. Lewica została bowiem skazana wyborczym wyrokiem na banicję. Jednak nie na karę śmierci! Regularnie kupuję „Press”, pismo, z którego można się dowiedzieć, co w mediach trzeszczy oraz kto piszczy, bo go posunęli. Żaden redaktor czy człowiek mediów (oprócz dziennikarki niezależnej, Teresy Torańskiej, która nadmieniła, że czytuje felietony niżej podpisanej), otóż nikt w „Pressie” nie wymienił „Przeglądu” jako tygodnika, który czytuje. Czy wszyscy są aż tak prawicowi, czy nikogo nie interesuje inny, rozsądny przecież punkt widzenia? Profesjonalizm wymaga, jak mawiał Wałęsa, pluralizmu. Uważam, że to dziwna sprawa. Mimo że jestem pisarką, nie dziennikarką, chcę wiedzieć, co ma do powiedzenia ojciec Rydzyk i inne, całkiem mi obce media. Nie wierzę w spisek, nie ma tu żadnej zmowy, jest jednak coś nienormalnego w omijaniu j e d y- n e g o umiarkowanie lewicowego tygodnika. Redaktorzy i felietoniści są zapraszani do „Loży prasowej”, do programów telewizyjnych. Czasami ktoś zacytuje w „Polityce” czy w „Angorze” kawałek tekstu. Gdy jednak przychodzi do zeznań na ostatniej stronie „Pressu”, woda w usta! A więc albo zapraszani są tam tylko tacy, którzy nie czytają, albo czytają, a nie mówią o tym, bo nie wypada wśród triumfatorów mówić o skazanych. Jak długo ma trwać to triumfalne święto? Już w tej chwili zakrawa to na groteskę. Nie istniejmy, a jednak jesteśmy. Piszę jesteśmy, mimo że nie jestem na etacie, mam bardzo dużo roboty i chciałam już skończyć z pisaniem o polityce, która mnie zbytnio wessała. Uważam jednak, że nie ma demokratycznego państwa bez lewicy. Trzeba więc zrobić wszystko, by partie lewicowe doszły do siebie. Na święta wyjechałam z rodziną – też politycznie uzależnioną, nad naszą morską granicę, 450 km od Warszawy, na wieś w okolicach Słupska. Nie mieliśmy telewizji ani radia. Oczywiście na pobliskich chatach pyszniły się talerze, anteny, a więc wszystko było w zasięgu oka i ucha, ale nie w Gościńcu u Bernackich. Dwa pierwsze dni chodziliśmy oszołomieni, powietrzem, morzem, sztormową pogodą. Bałwany przybierały kształty różnych małych – wielkich osobistości. O 19 nerwowo się rozglądaliśmy za ekranem, bo zaczynały się wiadomości w TVN 24. Potem jeszcze ominęła nas Jedynka, „Wydarzenia”, Pochanke w TVN 24, „Panorama”. W porze „Szkła kontaktowego” i „Kropki nad i” spaliśmy snem sprawiedliwych i prawych, nienależących wszakże do organizacji pod tym dumnym wezwaniem. Tam zresztą w PiS, takich ludzi ze świecą by szukać. Polityka dopadła nas i tak. Zwiedzaliśmy dawną radziecką bazę, dziś opuszczoną. Zostały zasieki, bunkry, drogi czołgowe prowadzące do morza. Wtedy przypomniałam sobie, jak baliśmy się wszyscy, że wejdą. Wejdą? Nie wejdą? – to było dyżurne pytania przez całe lata. Teraz okazuje się, że wcale nie mieli zamiaru wejść, że stan wojenny był wprowadzonym bez żadnego powodu wymysłem generała. Ja w tamtych czasach byłam wściekła na komuchów i Jaruzela, ale pamiętam swój strach, że wejdą. Weszli przecież na Węgry, weszli do Czechosłowacji. IPN wie lepiej, co myśleli kilkadziesiąt lat temu radzieccy generałowie. W bazie mieszka orzeł Bielik, piękny, ogromny ptak ze złamanym skrzydłem, które źle mu się zrosło i już dziesięć lat siedzi w wolierze. Rozkłada skrzydła, ale nie leci. Jedyna pociecha dla niego w tym, że orły w niewoli żyją o dziesięć lat dłużej niż na wolności. Zaskakująca informacja, ale oparta na badaniach. Niestety nie sprawdziła się piękna myśl Leca: „Widziałem latające klatki, były w nich orły”. Po kilku dniach detoksu wróciliśmy do nienormalności. Media alarmują, że ropa drożeje. Pociecha w tym, że gazety tanieją. Wyjedzie człowiek na tydzień, a gdy wróci, na rynku jest już nowy dziennik. „Dziennik” tu wydawany, ale konkurencja twierdzi, że nie nasz. Bo „Nasz Dziennik” jest jeden. Jak matka, też jest tylko jedna. Teraz dopiero zacznie się wyrywanie czytelnika! Słyszałam, jak ktoś prosił w kiosku „Nasz Dziennik”, a kioskarka dała mu „Dziennik”. Ludzie rydzykowi biorąc do ręki „Dziennik”, szoku mogą doznać i będą musieli poddać się egzorcyzmom. „Dziennik” wydaje się dobrze zrobiony, nie jest napastliwy w tonie. Ilu ciekawych rzeczy można się dowiedzieć

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17-18/2006, 2006

Kategorie: Felietony