Nowe życie w starym klasztorze

Nowe życie w starym klasztorze

Zgodnie z obietnicą daną Markowi Kotańskiemu Tadeusz Górowski stworzył w Strzegocinie dom dla bezdomnych

Z Warszawy jedzie się na Nowy Dwór, Pomiechówek i Nasielsk. Gmina Świercze nie jest duża. Wszyscy tu już słyszeli o stojącym nieco na uboczu klasztorze. Kilkusetletnie mury, gąszcz chwastów i kupa gruzu. Tak było jeszcze kilka lat temu, aż zjawił się pewien człowiek, bez dachu nad głową i grosza przy duszy. Ale z wizją. I obietnicą złożoną Markowi Kotańskiemu. Że stworzy w tych murach dom dla bezdomnych i że będzie tym ludziom, jak niegdyś Kotan, prostował życiorysy. I tak życie zaczęło pisać klasztornym murom całkiem nową historię.

Remont

Dwa lata temu nie było okien, drzwi, dachu, elektryczności, gazu ani wody. Trzeba było uważać, żeby nie wpaść w dziurę w podłodze. Teraz przed wejściem na pokoje wypada starannie wytrzeć buty. Klasztor jest jednym placem budowy. Do zimy będą już wszystkie okna i pewnie uda się całość otynkować. Z rozbitych cegieł i kamieni wykopanych z pola powstaje ogrodzenie, miał idzie na podsypanie podjazdu. Nic w przyrodzie nie ginie.
Jest już kuchnia z prawdziwego zdarzenia. – Spełnia wymogi unijne, nawet sanepid ją zaakceptował. Gdyby ktoś powiedział mi to dwa lata temu, roześmiałbym mu się w twarz – mówi Tadeusz Górowski. To on przyjechał tu kilka lat temu. Niepozorny, niewysoki, ale z zacięciem w oku. Kiedyś pomógł mu Kotański, teraz on chce pomagać innym. Tak ma być. Odkąd został dyrektorem, chodzi w garniturze. Tak ma być.
Pokazuje jadalnię z kominkiem. Na honorowym miejscu wisi kalendarz, już nieaktualny, ale ze zdjęciem. Na nim Górowski siedzi obok Kotańskiego, obaj uśmiechnięci. Obok na drzwiach karteczka informująca o surowym zakazie wynoszenia sztućców ze stołówki. – Cóż, takie są realia – podsumowuje.
Jest też łaźnia. Prysznice, umywalki, elegancka ubikacja. Pralki też są, tylko na razie nie można ich używać, bo szambo niegotowe. – Trzeba było wszystko załatwiać od zera – wspomina. – Płytki, baterie, rury. Jest już centralne ogrzewanie. Choć na początku znaleźliśmy piec na złomie i grzał nam ładnie całą zimę. Teraz już mamy całkiem nowy. Taki perspektywiczny.
Wyrzucali go drzwiami, to wchodził oknem. Jeszcze do końca ubiegłego roku darowizny jakoś wpływały. Jak będzie teraz? Chyba gorzej, bo weszła nowa ustawa o pożytku publicznym, o darczyńców może być trudniej. Pomaga mu wójt, Adam Misiewicz, niereformowalny optymista. – Gdybym taki nie był, to bym nie wierzył, że coś tu się uda zrobić – tłumaczy się z uśmiechem.
Są firmy, które pomagają już od lat. Od jednej dostali 2 tys. metrów kwadratowych płytek. Sama stołówka ma ze sto metrów podłogi, ale jeszcze trochę zapasu zostało. Ktoś inny dał dwie tony kleju. Nie wiadomo, na ile starczy, bo tu są bardzo nierówne powierzchnie. Poza tym nikt nie zatrudnia żadnych fachowców. Wszystko robią ludzie, którzy znaleźli się tu przez przypadek.
– Potrzebowaliśmy ponad stu okien. Są już wszystkie zewnętrzne – chwalą się w ośrodku. Niektóre jechały nawet z Niemiec, bo tam udało się coś załatwić. Pech chciał, że kilka się rozbiło przy transporcie. Bo ten też był taki załatwiony. – Najtrudniej idzie teraz zdobywanie materiału na dach. Jest trochę papy i gwoździ. Ale wyliczyliśmy, że całość będzie kosztować z 800 tys. zł. Skąd wziąć takie pieniądze? Na szczęście drzewa na dachu już nie rosną, największe dziury załataliśmy. Choć na razie wiatr jak hulał, tak hula. A jak przejdzie wichura, trzeba potem łatać nowe dziury.
Jednak najgorsze są opłaty. Bo płacić honorowo trzeba, a nie ma z czego odłożyć. Na prąd idzie 2 tys. zł, na telefon 1,2 tys. – Ale z telefonu nie zrezygnuję, bo to podstawa działania każdego takiego ośrodka – twardo broni się dyrektor. I wylicza dalej: – Do tego jeszcze woda. Uzbiera się 4 tys. Wszystko trzeba zdobywać.
Bywa, że pomoże jakiś bank czy firma. W zeszłym roku udało się zdobyć 75 tys. żywej gotówki. Od czasu do czasu wójt też pomoże. – Ale są długie tygodnie, kiedy nic się nie udaje i wtedy zastanawiam się, ile jeszcze pociągnę – przyznaje Tadeusz Górowski. Zaraz jednak dopada ich z wójtem kolejna fala optymizmu. Pokazują klasztorny magazyn. Datki od firm. Szampony, pieluchy, podpaski. Oryginalne dżinsy, które odrzucił producent. Nieużywane, ale mają dziury na wysokości kolan. Podetnie się nogawki i będą jak znalazł. Inna firma dostarczyła buty. Bez języków, ale da się chodzić.
Z kompletnej ruiny powoli wyłania się dobrze funkcjonujące przedsiębiorstwo. – Jeszcze przy wójcie obiecywałem Markowi Kotańskiemu, że jak trzeba, to i na głowie stanę – mówi Górowski. I zaraz protestuje: – Jacy z nas biznesmeni, jesteśmy biedni! No, chyba że tacy biznesmeni bogaci duchem. Teraz na koncie mamy 550 zł. Jest jedna pani z Katowic, która od roku co miesiąc przysyła nam 50 zł. Nie znam jej, nie wiem, kim jest, ale jestem bardzo wdzięczny.

Ludzie

Najwięcej czasu zajmuje szykowanie pokoi. Gotowych na tip top do zimy będzie z 15. W każdym po sześć osób. A jak będzie potrzeba, dostawi się jeszcze kilka łóżek. Bo klasztor nie działa jak opieka społeczna, nikogo nie przyjmuje „pod warunkiem”, nie pyta o dowód. Teraz mieszka tu 37 osób. I tak jest do września. Potem zaczynają się telefony albo ludzie po prostu przyjeżdżają. Ostatniej zimy było tu ponad sto osób. Wszyscy są w ciągłym ruchu. – Tu się pracuje, taki stawiam warunek – tłumaczy Tadeusz Górowski. – To znaczy może przyjść każdy o każdej porze dnia i nocy. Dostanie posiłek, umyje się, będzie miał w co się przebrać. I może sobie iść. Ale jeżeli zostaje w ośrodku, ma dwie ręce, to musi podjąć pracę.
Pobudka jest o 6 rano. Między 6.45 a 7.00 – przydział zajęć. Pracuje się do 17, z przerwą na posiłki. Łatwo tu się dostać, ale jeszcze łatwiej wylecieć. Przede wszystkim za alkohol. Ale zdarzyło się, że za lenistwo też trzeba było kogoś wyprosić. – Są w końcu inne ośrodki, w których można palcem nie kiwnąć. Trudno, żeby inni ludzie dawali pieniądze i pomagali, jak tylko mogą, a innym nie chciało się nic robić. Warunki trzeba sobie polepszać, a nie pogarszać – przekonuje wójt Misiewicz.Klasztor przeżył już pierwsze narodziny i chrzest. Półroczny Kacperek i jego mama, Edyta, znaleźli w jego murach dom. Pokój, kuchenka, miejsce na łazienkę i wózek. Namiastka domu. Korytarzem spaceruje ładna czarnowłosa i piegowata dziewczyna w zaawansowanej ciąży. Kończy technikum, w przyszłym roku matura. – A jak pan dyrektor załatwi, to i na studia pójdę – mówi.
Tadeusz Górowski zna wszystkie klasztorne przejścia i skróty. On też ma tu swoje cztery kąty. Na piętrze, w pomieszczeniu, gdzie jeszcze niedawno hulał wiatr, stało kilka prycz, a w kącie ledwo dychał żeliwny piecyk. Teraz jest kominek, w oknach wiszą firanki, jest łazienka, kuchnia i pokój dla syna z mnóstwem zabawek. Bo dyrektor sam wychowuje syna.
Takiego mieszkania można pozazdrościć, zresztą wszystkie pomieszczenia zaczynają tak wyglądać. – Trafiła nam się tu złota rączka. Położył te wszystkie płytki – mówi Tadeusz Górowski i pokazuje podłogę w tymczasowym klasztornym biurze. Rzeczywiście, wszystko pod linijkę.
– Dwa lata temu dyrektor warszawskich Łazienek Królewskich wyszedł z pomysłem programu „Bezrobotni w służbie ochrony zabytków”. W Warszawie się udało, więc prof. Kwiatkowski zaproponował, żeby program rozszerzyć na całe województwo. Klasztor jest zabytkiem, zarejestrowanym u konserwatora generalnego. Uśmiechnęło się do nas szczęście, bo został zakwalifikowany jako jeden z trzech w całym byłym województwie ciechanowskim. Profity są z tego konkretne. W zeszłym roku mieliśmy do rozdysponowania między mieszkańców ośrodka 15 etatów. W tym tylko pięć. Pensja na rękę około 600 zł. Zasada jest taka, że połowę trzeba dać na klasztor – tłumaczy wójt.
Rywalizacja była duża. Zostali najlepsi. – Chciałbym dać stałą pracę wszystkim, ale to nie jest łatwe. Gdybym miał jeszcze z 15 etatów – zamyśla się Tadeusz Górowski. – O, wtedy to byłaby pełna mobilizacja. Ale i tak dzięki temu ludzie mają namiastkę normalności. Dach nad głową, codziennie obiad, pracę, obowiązki.
Nigdy nie będzie tak, że już nic do roboty nie zostanie. Ludziom pomaga się na okrągło, a praca w Monarze i Markocie trwa w nieskończoność. W klasztorze nikt nie prowadzi statystyk, ilu osobom udało się naprostować życiorys. Ale dzięki pomocy ośrodka jedna matka odzyskała dziecko z domu dziecka, choć sprawa był trudna. Dwóch mężczyzn mieszka już na swoim. Jeden w Warszawie, a drugi w Anglii i właśnie będzie się żenić.
– Myślę sobie, że ludziom udaje się dzięki pracy. Ich i tak już nic cudownie nie odmieni, żadna przemyślana terapia – opowiada Tadeusz Górowski. Wspomina, że Marek Kotański stworzył kiedyś obozy przetrwania. Tyle że dla narkomanów. Zostawił kiedyś ludzi w szczerym polu. Spytali go: a gdzie będziemy mieszkać? A on spojrzał na nich zdziwiony: to wy nie wiecie? Tutaj. A jak deszcz będzie padał? To sobie zbudujecie dach.
W ciągu prawie dwóch lat przewinęło się przez klasztor ponad 700 osób. Bogdan i pan Andrzej są tu właściwie od początku. Pamiętają największe dziury w dachu. Pan Andrzej jest teraz zastępcą dyrektora. Szczupły, wysoki, odpala papierosa od papierosa. Jest poważny, ma życie wypisane na twarzy. Co kiedyś robił, nie mówi. Teraz cierpliwie wklepuje do komputera sprawozdanie z wykonanych prac remontowych.

Piotrek, jesteśmy z tobą!

Czy to zasługa miejsca? Teraz trudno już ocenić. Ale coś we wsi Strzegocin odmieniło ludzi. Bezdomni, którzy jeszcze niedawno potrzebowali pomocy, teraz pomagają innym. Dzielą się swoją biedą, robią paczki na Wielkanoc. Dzięki ośrodkowi udało się załatwić wózki inwalidzkie dla niepełnosprawnych dzieci. Rodzice już nie muszą ich nosić na rękach do szkoły. – Nawet lokalne firmy, choć same ledwo sobie dają radę, też chcą pomagać. Ubojnia, piekarnia, inne drobne zakłady. Gwoździe na remont. Każdy daje, co ma – wymienia wójt.
Teraz wszyscy chcą pomóc Piotrkowi, który dwa lata temu zachorował na ostrą białaczkę. – Jestem w trudnej sytuacji, bo poza Piotrkiem mam jeszcze córkę, która jest po operacji guza mózgu. Mnie samej z tym wszystkim trudno walczyć. Ksiądz proboszcz z parafii skontaktował mnie z panem dyrektorem. Pamiętam, było mi tak miło, że zostałam tu ciepło przyjęta – mówi mama Piotrka, drobna, szczupła Jadwiga Szymańska. Cały czas przeprasza, że nie wszystko dobrze pamięta, ale jest już na granicy wytrzymałości. – Gdyby nie ośrodek, nie wiem, co by ze mną było. Tym bardziej że niedawno dowiedziałam się, że Piotrek ma nawrót choroby. Czekamy na przeszczep. Pani doktor powiedziała, że leczenie będzie bardzo drogie.
Wójt, dyrektor ośrodka i nauczyciele ze szkoły zorganizowali festyn. – Wyszło bardzo spontanicznie. Przyszła do mnie przedstawicielka rady rodziców z naszego gimnazjum. Powiedziała, że jest taki uczeń z pierwszej klasy i że trzeba mu pomóc – opowiada wójt.
– Zrobiłem zebranie w ośrodku. Spytałem, czy ludzie chcą pomóc. Nie było słowa dyskusji. Oczywiście, że tak – dodaje Tadeusz Górowski.
Wszystko udało się zorganizować w tydzień. Na festynie było ponad tysiąc osób i loteria. Losowanie nagród miało być koło 10 wieczorem, tymczasem po południu wszystkie losy już były wykupione. Fanty dali bezdomni – pralkę automatyczną i duży odkurzacz, a wójt porządny rower górski. Ludzie ze wsi chcieli też dawać pieniądze od siebie. Ktoś miał pudełko po wedlowskich czekoladkach, zrobiło się dziurkę i już była skarbonka. Ludzie krzyczeli: Piotrek, jesteśmy z tobą!
Udało się zebrać z 8 tys. zł. Dużo? Mało? Na początku połowa miała pójść na bezdomnych. Ale żaden nie miał serca wziąć złotówki z pieniędzy dla Piotrka.
– Nie wyobrażam sobie teraz życia bez ośrodka, bez pana dyrektora i pana wójta. Nie spodziewałam się, że dostanę tyle serca. Czuję się lepiej, jestem spokojniejsza – mówi pani Jadwiga.
– Pomaganie jest częścią natury ludzkiej. Każdy człowiek ma gdzieś w sobie ten odruch niesienia pomocy. Jeszcze niedawno mówiło się, że klasztor trzeba będzie rozebrać. Jakiś dobry duch musiał czuwać, że tak się nie stało – przekonuje wójt.
– Zostaję tu na stałe. Chcę znaleźć sens swojego życia i dawać go innym. Ośrodek musi istnieć – kończy Tadeusz Górowski. On przynajmniej nie widzi już innej możliwości.
I tak oto stary klasztor zaczął zmieniać ludziom życie. Chętnych na szczęśliwe zakończenie nie brakuje, a morału wcale nie trzeba szukać w bajkach.


Pomoc dla ośrodka
Pułtuskie Centrum Pomocy Bliźniemu Marka Kotańskiego Monar – Markot
Strzegocin 40, 06-150 Świercze
e-mail: markot@magres.pl
tel./faks: 0-23 692-67-10, 0-507-524-538
NIP: 568-15-12-547, REGON: 00972654-00896
Konto bankowe: Bank Spółdzielczy w Nasielsku o/Świercze 82261021 – 244 – 27006 – 1 (UWAGA, NR KONTA BĘDZIE UAKTUALNIONY)

Pomoc dla Piotrka:
Fundacja Spełnionych Marzeń
ING Bank Śląski o/Warszawa
52 1050 1025 1000 0022 6844 0571
z dopiskiem „Dla Piotrka Szymańskiego”

 

Wydanie: 2004, 29/2004

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy