Na wschodniej granicy nie toczy się żadna wojna, nawet hybrydowa

Na wschodniej granicy nie toczy się żadna wojna, nawet hybrydowa

Jedyne rozwiązanie to umiędzynarodowienie problemu z wykorzystaniem możliwości NATO i Unii Europejskiej


Dr Piotr Łubiński – adiunkt w Instytucie Nauk o Bezpieczeństwie Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Specjalizuje się w międzynarodowym prawie humanitarnym i karnym, w kontekście współczesnych konfliktów zbrojnych, pomocy rozwojowej i rekoncyliacji. Obecnie pisze książkę „International Humanitarian Law and Hybrid Warfare” (Międzynarodowe prawo humanitarne a wojna hybrydowa) dla wydawnictwa Routledge.


Kim są osoby, które usiłują dostać się do Polski przez Białoruś?
– Łączy je jedno: trafiają do Europy w ramach akcji zorganizowanej przez służby Aleksandra Łukaszenki. To białoruska KGB zwozi tych ludzi z różnych miejsc świata i odstawia pod naszą granicę. Pochodzą z Iraku, Afganistanu, krajów Afryki Północnej.

Są migrantami ekonomicznymi? Uchodźcami wojennymi?
– Nie każdy przyjeżdżający z obszaru objętego konfliktem zbrojnym to uchodźca. By uzyskać taki status, trzeba – w Polsce przed Urzędem ds. Cudzoziemców – udowodnić, że obawy przed prześladowaniem z powodu rasy, religii, poglądów czy pochodzenia społecznego są uzasadnione. Że pobyt poza granicami państwa, którego jest się obywatelem, wynika z tych obaw i że to one są powodem niekorzystania z ochrony własnego kraju. W przypadku osób pozbawionych obywatelstwa procedura jest podobna i dotyczy kraju dawnego stałego zamieszkania.

Ale my tym ludziom nawet nie dajemy takiej szansy…
– Niewiele możemy więc o nich powiedzieć – poza tym, że uciekają przed wojną i/lub biedą. Z doniesień medialnych wiadomo, że są pośród nich Afgańczycy, którzy wcześniej współpracowali z NATO, a dziś grozi im zemsta talibów.

Są też Syryjczycy.
– Przy całym okrucieństwie tamtejszej wojny trudno nie dostrzec, że sytuacja się ustabilizowała. Członkowie etnicznych i religijnych społeczności są tam, pośród swoich, względnie bezpieczni. W przypadku Libańczyków i mieszkańców Afryki mówimy w zasadzie o migrantach ekonomicznych.

Wielu chciałoby złożyć wniosek o ochronę międzynarodową.
– A my każdą taką osobę powinniśmy sprawdzić. I w ramach procedury administracyjnej przyznać status uchodźcy bądź nie, zgodzić się na jakąś formę pobytu czasowego lub nie. Albo stwierdzić, że dana osoba nie spełnia kryteriów, i odesłać ją do kraju pochodzenia.

Kosztowne…
– Ale takie obowiązki wynikają choćby z faktu, że jesteśmy częścią strefy Schengen. Od dawna doceniamy korzyści, ale bądźmy również świadomi, że istnieją koszty tego rozwiązania. A Europa pozostaje atrakcyjnym miejscem dla nielegalnej migracji – i to raczej się nie zmieni. Bardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz jeszcze większej presji migracyjnej na nasze granice.

Czy na wschodniej już doszło do spektakularnej eskalacji zjawiska, do czego usiłuje przekonać nas rząd?
– Z pewnością nie jest to wielki kryzys. Z takim mieliśmy do czynienia sześć lat temu, gdy w granicach Unii pojawił się ponad milion migrantów.

Skoro nie wielki kryzys, to pewnie też nie wojna?
– Wiele osób i instytucji używa tego sformułowania. Dziennikarze, Komisja Europejska, nasz rząd. Ale w rozumieniu prawa międzynarodowego na polsko-białoruskiej granicy nie toczy się wojna. Nie dochodzi do starcia co najmniej dwóch państw.

I dlatego do słowa wojna dodawany jest przymiotnik hybrydowa. Jak prawo definiuje to zjawisko?
– Nie ma powszechnie uznanej prawnej definicji wojny hybrydowej. Ale w każdej z kilkunastu teorii zakłada się synergię wynikającą z jednoczesnego użycia sił – od kosmosu, przez cyberprzestrzeń (w tym social media), po działania kinetyczne. Na granicy Polski i Białorusi toczy się specyficzna rozgrywka z efektywnym i efektownym wykorzystaniem kilku elementów wojny hybrydowej. Dochodzi do manipulacji opinią publiczną, prawem międzynarodowym i prawami człowieka. W moim przekonaniu jest to hybrid threat, zagrożenie hybrydowe, zjawisko zdecydowanie poniżej progu konfliktu zbrojnego.

Kiedy weszlibyśmy na wyższy poziom?
– Gdyby np. doszło do próby przekroczenia polskiej granicy przez uzbrojone bandy, działające z inspiracji władz Białorusi. Gdyby się okazało, że jakieś skupisko migrantów jest nie luźną grupą, ale zorganizowaną strukturą z określonym celem militarnym lub terrorystycznym.

Czy to możliwe?
– Nie wydaje mi się.

Powołanie się zatem przez Polskę na art. 5 traktatu północnoatlantyckiego, mówiący o kolektywnej obronie, nie wchodzi w grę?
– W tym momencie absolutnie nie. Natomiast fakt, że nie ma podstaw do przywołania art. 5, wcale nie znaczy, że NATO jest bezużyteczne. W Tallinie funkcjonuje natowskie centrum wyspecjalizowane w zwalczaniu zagrożeń hybrydowych. Litwini wczesnym latem, gdy tylko zaczęły się problemy na ich granicy z Białorusią, wezwali natowski CHST (ang. Counter Hybrid Support Team – Zespół do Zwalczania Zagrożeń Hybrydowych) na pomoc.

A dlaczego myśmy tego nie zrobili?
– To pytanie do rządu, choć przyznam, że nie rozumiem tego braku motywacji. Polska zaprosiła na granicę wyłącznie przedstawiciela Fronteksu, unijnej agencji zajmującej się ochroną zewnętrznych granic UE. Tymczasem na problem trzeba patrzeć całościowo, z wykorzystaniem możliwości, jakie daje zarówno NATO, jak i Unia Europejska. Tak zrobili Litwini i przy wsparciu Europy zbudowali całą infrastrukturę do „obsługi” kryzysu – mur, miasteczka namiotowe, odpowiednie zaplecze medyczne. W efekcie na granicy litewsko-białoruskiej nie dochodzi do tak dramatycznych sytuacji.

A u nas owszem, bo próbujemy radzić sobie sami?
– Istotą zwalczania zagrożeń hybrydowych jest współpraca z sojusznikami. Korzyści organizacyjne i finansowe są oczywiste, ale jest także kwestia wizerunkowa. Proszę zobaczyć, jak łatwo wepchnąć kij w szprychy Unii i NATO, zaprezentować Polskę i Polaków – manipulując przekazem – w negatywnym świetle. W praktyce jest tak, że jak już dostaniesz się do któregokolwiek kraju UE, to możesz swobodnie podróżować po całej strefie. Niekontrolowany przepływ migrantów to z kolei niebezpieczne zjawisko. Polska zatem występuje dziś w interesie całej UE, tymczasem część mediów i opinii publicznej – u nas i na Zachodzie – twierdzi, że walczymy z bezbronnymi uchodźcami. Sami się prosimy, by w opisie kryzysu dominowała szkodliwa dla naszych interesów narracja Łukaszenki.

Ale przecież walczymy. Niedawno prezydent podpisał ustawę umożliwiającą wyrzucanie z kraju osób, którym udało się tu dostać. To działanie, zdaje się, nie tylko wbrew zapisom umowy z Schengen, ale też niezgodne z prawem humanitarnym.
– Nie mamy do czynienia z wojną, więc prawo humanitarne nie znajduje tu zastosowania. Natomiast Polska jest stroną Europejskiej konwencji praw człowieka. Założenie wynikające z orzeczenia Soering przeciwko Wielkiej Brytanii i wielu innych jest proste: skoro znajdujesz się w rękach urzędnika europejskiego, obejmuje cię jurysdykcja państwa, którego ów urzędnik jest przedstawicielem. Za zdrowie cudzoziemca osadzonego w polskim więzieniu odpowiada Polska. Taliba złapanego przez naszych żołnierzy w Afganistanie obejmowała polska jurysdykcja. I analogicznie sprawy mają się w stosunku do pojmanych na granicy migrantów – z chwilą przejęcia przez strażników granicznych nabywają prawo do ochrony ze strony państwa polskiego.

Czyli de facto łamiemy jedną z najważniejszych konwencji?
– Nie tylko de facto, ale również de iure. Praktyka push-backów (wypychania za granicę) przy obecnym orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka jest po prostu niezgodna z prawem.

Co nam grozi jako państwu?
– Już to przerabialiśmy w przypadku Abu Zubajdy i Al-Nashiriego, terrorystów przetrzymywanych i torturowanych w Kiejkutach. Fakt, że oddaliśmy obiekt Amerykanom, nie znosił jurysdykcji państwa polskiego. Odpowiedzialność finansowa rzędu kilkudziesięciu tysięcy euro może się wydawać symboliczna, ale strat wizerunkowych nie sposób oszacować. Wypychając ludzi przez granicę, łamiemy co najmniej dwa prawa chronione przez EKPC. Jeżeli poddany push-backowi człowiek umrze w lesie, naruszymy prawo do życia. Jeśli będzie cierpiał – bity przez Białorusinów czy marznący w głuszy – to mamy do czynienia z torturami i nieludzkim traktowaniem na skutek decyzji polskiego urzędnika. W związku z tym art. 2 i 3 konwencji będą stanowić podstawę do sądzenia Polski przed ETPC.

To wymiar instytucjonalny, a co z indywidualnym? Czy da się doprowadzić do oskarżenia i skazania konkretnego funkcjonariusza SG lub żołnierza?
– Nie sądzę. Odpowiedzialność ponosi państwo.

A na gruncie krajowym?
– Jeśli na skutek decyzji urzędnika państwowego umiera kilka osób, sprawą mógłby się zająć zwykły sąd karny. Generalnie łatwiej dochodzić sprawiedliwości w kraju. Sądownictwo międzynarodowe zarezerwowane jest dla najpoważniejszych naruszeń prawa międzynarodowego. Ale proszę zwrócić uwagę na inny aspekt: sądzenie konkretnych funkcjonariuszy może istotnie wpłynąć na trwałość formacji mundurowych. Aparat urzędniczo-wojskowy opiera się na zaufaniu. Żołnierze, policjanci czy strażnicy graniczni nie mogą wątpić w zgodność z prawem wydawanych im poleceń. Nie mogą zakładać, że grożą im sankcje za wykonanie jakiegoś rozkazu. Bo jeśli tak będzie, wszystko się posypie.

To czy można chociaż ukarać Białoruś?
– Oczywiście! Aż dziw bierze, że tego nie robimy. Działania Białorusi powodują szkody i koszty po stronie polskiej. Są intencjonalne, co łatwo dowieść. Wystawiajmy więc Mińskowi rachunki za każdą podejmowaną na granicy procedurę. Odpowiedzmy sankcjami, pamiętając, że najdotkliwsze wynikną ze wspólnego działania większej liczby państw. Przekonajmy więc Unię. Utrata możliwości eksportu potasu, zamrożenie aktywów finansowych, wpisywanie kolejnych osób na listę niepożądanych gości. Metod jest mnóstwo, a na razie żadna nie została wykorzystana. No i jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości. To, co robi Mińsk, wyczerpuje znamiona przemytu ludzi.

Na efekty działań MTS poczekamy kilka lat. Szybciej wybudujemy na granicy mur.
– Powinniśmy zacząć go stawiać tak jak Litwini – latem.

Pchnie ludzi do wędrówki do Polski przez Ukrainę.
– Też tak uważam. I obawiam się skali negatywnego wpływu tego zjawiska na stosunki polsko-ukraińskie. Szybko pojawią się pretensje do Ukrainy, że nie potrafi chronić własnych granic.

I skończy się na kolejnym płocie, tym razem na granicy polsko-ukraińskiej.
– 535 km. Koszty będą ogromne. Wybudowanie muru na 180 km granicy z Białorusią ma pochłonąć 1,6 mld zł.

Do tego dojdą koszty kolejnego stanu wyjątkowego, tym razem wzdłuż granicy południowo-wschodniej.
– Z tym stanem wyjątkowym jest trochę tak jak ze strzelaniem z armaty do wróbla.

PiS go potrzebuje. Łukaszenka, pędząc ludzi ku granicy, odwraca uwagę od twardego kursu, jaki obrał po zeszłorocznych wyborach i protestach. Nasi rządzący grają z kolei antyimigrancką kartą, bo już kiedyś się sprawdziła. „Zrobimy wszystko, by nie wpuścić ich do Polski”, mówią.
– Kryzys do ogarnięcia na poziomie kilku powiatów urósł do rangi wielkiego, wręcz strategicznego zagrożenia państwa polskiego. Czy jest ono rzeczywiście tak słabe, że trzeba się bać 20 tys. ludzi? Zamiast straszyć – ich i nas – lepiej pójść na szeroką współpracę z Fronteksem, z UE. Przy ich wsparciu postawić płot, kilka miasteczek namiotowych. Z użyciem europejskich baz danych sprawdzić wszystkich, którzy do nas dotrą. Odesłać tylko tych, którzy stanowią zagrożenie. Wystawić Białorusi rachunki i jednocześnie tworzyć międzynarodową presję na Mińsk. Niech na granicę przyjadą europarlamentarzyści, międzynarodowi obserwatorzy…

Media?
– Oczywiście! Prezydent Łukaszenka udzielił niedawno prawie godzinnego wywiadu CNN. Który z naszych urzędników państwowych najwyższego szczebla miał takie audytorium, miejsce, gdzie mógłby przedstawić polski punkt widzenia w sprawie kryzysu na granicy? Transparentność w zwalczaniu zagrożeń hybrydowych jest absolutnie kluczowa. Wszystkie działania związane z takim atakiem są bowiem podane w sosie głębokiej dezinformacji. Po stronie atakowanej rodzi to konieczność walki z fejkami, która tylko wtedy będzie skuteczna, jeśli włączą się w nią niezależne media. Jeśli ich ustalenia będą współgrały z tym, co mówi rząd, wspólnie zostanie zbudowana wiarygodność oficjalnego przekazu.

Tej na razie brakuje. Fakt, że nie wiemy, co się dzieje przy granicy, wśród wielu osób pogłębia nieufność do państwa polskiego.
– I o to właśnie chodzi naszym adwersarzom.

Rosjanom też?
– Chyba nikt, kto choć trochę orientuje się w geopolityce, nie ma złudzeń – Łukaszenka jest pionkiem w rękach Moskwy. A strategicznym celem Rosji jest destabilizacja filarów europejskiego porządku: NATO i Unii Europejskiej.

Czyli Kreml mógłby z dnia na dzień wyhamować migracyjną presję na naszej granicy?
– Jasne, tylko po co? To jest kazus podobny do wraku tupolewa. Nieoddanie go Polsce sprzyja mieszaniu w naszej polityce wewnętrznej.

Sami moglibyśmy coś zrobić. Na przykład wysłać misję do Iraku i na miejscu tłumaczyć ludziom, że nie warto wyruszać w podróż do Europy.
– Próżne wysiłki, zresztą podejmowane już przez Litwinów. Po pierwsze, musiałaby to być akcja we współpracy z irackim rządem, a temu nie ufa znaczna część obywateli Iraku. Po drugie, Irak czy Afganistan nie funkcjonują tak jak Polska. Tam gros ludzi przez całe życie nie opuszcza swoich miejscowości. Gdy taki ktoś, namówiony przez pośrednika do wyjazdu, zobaczy na lotnisku w Kabulu czy Bagdadzie bilbord z odpowiednią informacją, myśli pan, że zrezygnuje? Gdy wydał już te kilka tysięcy euro czy dolarów, stanowiących znaczną część życiowych oszczędności? Nie tędy droga. Jedyne rozwiązanie to umiędzynarodowienie problemu.

m.ogdowski@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Marcin Ogdowski

Wydanie: 2021, 46/2021

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy