Tag "NATO"

Powrót na stronę główną
Świat

Król bidoków

J.D. Vance wykiwał już chyba wszystkich w amerykańskiej polityce – ale musi uważać, żeby nie wykiwać też samego siebie.

Na początek odrobina prywaty, żeby czytelnicy mogli dobrze mnie zrozumieć. Ja też przeczytałem książkę Vance’a i przez długi czas byłem pod jej silnym wpływem. „Elegia dla bidoków” ukazała się w czerwcu 2016 r. i natychmiast stała się absolutnym hitem. Sprzedażowym oraz intelektualnym, co ma miejsce coraz rzadziej, zwłaszcza w przypadku autorów nieznanych i debiutujących. Świat wyglądał wtedy nieco inaczej niż teraz, na pewno jeśli patrzy się na niego z pozycji szeroko pojętego liberalizmu. Donald Trump coraz wyraźniej czołgał się po republikańską nominację prezydencką, żeby kilka miesięcy później pokonać Hillary Clinton w wyborach, które zdefiniowały politykę pierwszych dekad XXI w. Na początku, jeśli czytelnicy wybaczą tę wycieczkę w przeszłość, nikt Trumpa ani do końca nie rozumiał, ani nie brał na poważnie. Dopiero kiedy ten zmiótł z planszy Clinton, modelową kandydatkę liberalnych elit, stał się poważnym graczem i obiektem zaawansowanych badań czy diagnoz społecznych.

Podłoże.

Wpisany w szerszy kontekst Trump nie był oczywiście aż takim odchyleniem od normy. W końcu chwilę wcześniej wydarzył się brexit, inny polityczny happening. Na Węgrzech szalał Viktor Orbán, a w Polsce trwał już demontaż instytucji państwowych pod szyldem Zjednoczonej Prawicy. Narendra Modi cementował swoje poparcie w Indiach, a Jair Bolsonaro właśnie wjeżdżał na autostradę po prezydenturę w Brazylii. Niby ta populistyczno-antyestablishmentowa rewolucja była wokół nas wszędzie, niby formacje sceptyczne wobec liberalnej demokracji pokonywały centrum atakami z lewa i z prawa, a jednak wciąż brakowało odpowiedzi na kluczowe pytanie: dlaczego?

W świecie nauk społecznych furorę robił wtedy artykuł Pippy Norris i Ronalda Ingleharta, naukowców z Uniwersytetu Harvarda. Dowodzili oni, że eksplozja poparcia dla populistów wzięła się z wybuchowej mieszanki marginalizacji ekonomicznej i poczucia wykluczenia kulturowego. Ludzie, którzy głosowali na Trumpa, europejskich antyliberałów czy torysów chcących rozwodu z Brukselą, przez lata odczuwali pogorszenie swojego statusu materialnego, głównie z powodu procesów związanych z globalizacją, takich jak automatyzacja produkcji, przenoszenie jej do Azji czy Ameryki Łacińskiej. Jednocześnie mieli wrażenie, że nie rozpoznają już świata, który ich otacza. Nie rozumieją i nie akceptują procesów społecznych uderzających w ich fundamenty kulturowe: sekularyzacji, zmiany modelu rodziny, emancypacji kobiet czy pełniejszego włączania mniejszości w życie społeczne. Cytując tytuł innej głośnej książki z tego okresu, popularnej również w Polsce monografii Arlie Russell Hochschild, stali się „Obcymi we własnym kraju”.

Nie brakowało więc analiz tego, co działo się w rozwiniętych społeczeństwach. Co nie znaczy, że stało się to zrozumiałe, bo język analiz socjologicznych, nawet najbardziej przystępny, był wciąż wyłącznie zestawem skomplikowanych diagnoz, opatrzonych komentarzami o złożoności tych procesów. Naukowcy, zgodnie z podstawowymi zasadami ich zawodu, zastrzegali, że mogą się mylić, a w różnych krajach przyczyny eksplozji populizmu mogą być diametralnie różne. Brakowało kogoś, kto powiedziałby światowej opinii publicznej, na czym naprawdę polegały te marginalizacje i wykluczenia. Ale w życiu codziennym, w zmaganiach z rzeczywistością, a nie na wykresach opatrzonych zdaniami długimi na kilkanaście linijek.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Dlaczego naszym się nie udaje?

Wieści dyplomatyczne z ostatnich dni są takie: Tomasz Szatkowski, niedawny ambasador przy NATO, był w wąskiej grupie kandydatów na stanowisko zastępcy sekretarza generalnego NATO. Ale minister Sikorski go odwołał, więc przepadł. Mateusz Morawiecki z kolei rozmawiał z premier Włoch Giorgią Meloni i m.in. namawiał ją, by Włochy nie udzieliły agrément kandydatowi RP na ambasadora w Rzymie, Ryszardowi Schnepfowi. Dziwne?

To rzecz znana od lat – Polska i polscy urzędnicy są niedoreprezentowani w instytucjach międzynarodowych, zarówno oenzetowskich, jak i unijnych. Jaki jest tego powód?

Po pierwsze, Polak Polakowi podstawia nogę. Jeśli ktoś jest nie z mojej partii, nie z mojej grupy – to bum! Robię wszystko, by go zatrzymać. Choć historia z Szatkowskim jest bardziej skomplikowana. Fakt, że znajdował się na krótkiej liście, nie oznacza, że dostałby stanowisko, poza tym od 15 października wiadomo było, że nie ma on przyszłości jako ambasador przy NATO i podobnie będzie w instytucjach natowskich. Mądrością MSZ byłoby zatem namówić go odpowiednio wcześniej do wycofania kandydatury (bo Duda nie pomoże), do jej podmienienia itd. Za coś. A zostawiono sprawę samą sobie. I skończyło się tak, jak musiało się skończyć.

Nawiasem mówiąc, podstawianie nogi miało miejsce szczególnie w czasach PiS. Witold Waszczykowski tym się chlubił. To on np. zatrzymał kandydaturę Tomasza Chłonia na szefa przedstawicielstwa NATO w Moskwie. Chłoń przeszedł wieloetapowe sito testów, oczekiwał tylko na akredytację naszego MSZ. I jej nie dostał. Ministerstwo w tamtym czasie hamowało też kariery innych wysokich urzędników, którzy aplikowali na stanowiska w Unii Europejskiej.

Po drugie, w ONZ czy w Unii ważny jest nie tylko kandydat, ale i państwo, które za nim stoi. To państwo musi mieć dobrą markę. W ONZ mieliśmy (i chyba wciąż mamy) kłopot, bo postrzegani jesteśmy jako mało samodzielni, wsłuchujący się w głos USA. W Unii proamerykanizm przeszkadzał Polsce mniej, ale inna rzecz miała swoją wagę – PiS. Przez osiem lat Polska miała przyklejoną gębę państwa antydemokratycznego, antyunijnego, wroga Brukseli, awanturnika itd. Ku zadowoleniu wielu. W takim klimacie trudno było o promowanie nawet niezłych kandydatów.
Trzecia kwestia – owo promowanie. Nie jest proste, trzeba to dobrze przygotować. Swego czasu były nawet w MSZ powoływane zespoły, które taką politykę miały prowadzić, ale efektów to nie przyniosło…

Przypomnijmy więc zasady: trzeba najpierw mieć przygotowany kalendarz wyborczy, ale taki z wyprzedzeniem przynajmniej dwóch-trzech lat, by wiedzieć, jakie wybory i gdzie będą miały miejsce. To jest czas na zawieranie różnych koalicji, różne zabiegi, w grę wchodzą i takie sprawy jak równowaga geograficzna, parytety. Pamiętajmy, kandydowanie ad hoc to pewna porażka. Tak jak przegrana Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach na stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy w roku 2009. Przegrał wówczas z byłym premierem Norwegii Jaglandem 80:165.

I teraz jest okazja, by niektóre kwestie naprawić. Będzie nią przewodnictwo Polski w Unii Europejskiej w pierwszej połowie 2025 r. Jego sprawne przeprowadzenie może zmienić obraz Polski. Może też wylansować grupę urzędników.

To może się udać. I nie warto tego zmarnować.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Spokojny pan od wojny

Mark Rutte był i jest bardzo dobrym politykiem z europejskiego centrum. Czy to wystarczy, by uratować NATO przed starciem z Rosją?

Oficjalna intronizacja nastąpi zapewne w okolicach najbliższego szczytu NATO, który odbędzie się w Waszyngtonie 9-11 lipca. Pod wieloma względami będzie to impreza newralgiczna. Sojusz jest wprawdzie liczniejszy niż kiedykolwiek, ale też pierwszy raz w pozimnowojennej historii w podejmowaniu decyzji bierze pod uwagę realną perspektywę bezpośredniej wojny z wrogim mocarstwem. W dodatku wbrew zapewnieniom sprzed dekady zaledwie 11 państw członkowskich wydaje co najmniej 2% swojego PKB na obronność.

Szczyt odbędzie się także na podwórku Joego Bidena, którego listopadowa walka o reelekcję ma silniejszy niż kiedykolwiek wymiar multilateralny. Od jego zwycięstwa zależy nie tylko wszystko, co kluczowe w amerykańskiej polityce krajowej, ale również, bez cienia przesady, przetrwanie powojennego liberalnego systemu międzynarodowego. Jeśli do Białego Domu wróci Donald Trump, USA nie opuszczą NATO całkowicie – głównie dlatego, że wcale nie muszą. Wystarczy, że wstrzymają lub ograniczą swoje zaangażowanie, w krytycznym momencie przysyłając np. okrojone siły wojskowe do Europy Wschodniej zaatakowanej przez Rosjan. Dla mniejszych krajów członkowskich byłby to wyrok śmierci, dla Trumpa triumf izolacjonizmu w białych rękawiczkach.

Twój ugodowy sąsiad.

Tę listę można długo rozwijać. Wojna hybrydowa, coraz wyraźniejsza aktywność rosyjskich agentów wpływu na terytorium NATO, mnożące się zagrożenia na Południu. Choć teoretycznie nie jest to obszar działalności Sojuszu Północnoatlantyckiego, nikt w jego dowództwie nie może sobie pozwolić na całkowite ignorowanie eskalacji konfliktu na Bliskim Wschodzie. Ewentualne kłopoty Izraela pochłoną niemałą część amerykańskiej uwagi politycznej i zasobów militarnych, a coraz bardziej prawdopodobne włączenie się w konflikt Hezbollahu grozi migracją terroryzmu do krajów europejskich. To ostatnie byłoby już natowskim kłopotem.

Na tę gęstą mapę wyzwań i zagrożeń nakłada się krucha konstrukcja polityczna. Viktor Orbán, naczelny hamulcowy rozwoju NATO, musi być nieustannie przekupywany, by łaskawie zgodził się na wpuszczenie nowego członka sojuszu czy na kolejny transfer broni i pieniędzy dla Kijowa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Jeszcze nie jest za późno

Wojna na Ukrainie może się zakończyć sensowniejedynie przy stole negocjacyjnym,a nie na bitewnych polach. Trzeba rozmawiać.

Lot ćmy do ognia trwa. Psują się stosunki międzynarodowe, narasta brak wzajemnego zaufania w relacjach między państwami, nasilany jest zimnowojenny amok, toczą się krwawe konflikty, których końca nie widać. Tak bynajmniej być nie musi, ale niestety jest i przez czas jakiś będzie. Jak długo, tego nie wie nikt. Dramatyzm sytuacji tkwi w tym, że w niejednym kraju bardziej wpływowe okazują się siły prące do starć niż do pokojowego dialogu, górę biorą militaryści, a nie pacyfiści, prowojenne grupy nacisku bywają silniejsze od pokojowych kręgów politycznych. Bezmyślnie lansuje się jedną z najgłupszych sentencji w dziejach: chcesz pokoju, szykuj się do wojny. Otóż nie; jeśli pragnie się pokoju, do niego należy się gotować, a nie olbrzymim kosztem zbroić się po zęby, które przez innych zbrojących się mogą zostać wybite. Teraz już nawet jakiś drobny incydent może doprowadzić do wielkiej katastrofy. Ale jeszcze nie jest za późno…

Ryzykowny wyścig.

Akcja wywołuje reakcję. Od pewnego momentu nie jest już ważne, kto zaczął napinać swoje żołnierskie muskuły, oczywiście przez wszystkich określane jako obronne, a nie wojenne.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Ćwierć wieku po interwencji NATO

Niemogąca wyjść z cienia Srebrenicy i Kosowa Serbia szuka nowych sojuszników i przyjaciół.

Korespondencja z Belgradu

Brzozy rosnące na dachu ruin przy alei Kneza Miloša zdają się podpowiadać mieszkańcom Belgradu, że może pora zapomnieć o tragicznych wydarzeniach z końca ubiegłego stulecia. Ale wiosną 2024 r. nikt tych pokojowych podpowiedzi natury nie słucha. Bo nikt w Serbii nie ma zamiaru wymazywać z pamięci tego, co przy Kneza Miloša działo się ćwierć wieku temu. Przeciwnie, zbombardowane w marcu 1999 r. w wyniku nalotów NATO i operacji Allied Force budynki Ministerstwa Obrony są pomnikiem tamtych dni. Świadkami czasu strachu i śmierci. Mają przypominać Serbom o krzywdach, jakich doznali od tzw. kolektywnego Zachodu. A działania prezydenta Aleksandara Vučicia i jego patriotyczno-populistyczne hasła podsycają u rodaków poczucie niesprawiedliwości i podziały na przyjaciół (których szukają zawsze i wszędzie) oraz tzw. obcych nieprzychylnych, którzy nie rozumieją serbskiej wizji świata.

Koniec „świętej ziemi”?

Symboliczne ruiny ministerstwa otoczone są dziś gigantycznymi plakatami pokazującymi siłę i możliwości serbskiej armii. Armii od nikogo niezależnej i niemożliwej do pokonania. Przez całą dobę okolica pilnowana jest przez wojskowe patrole. Z kolei na pobliskiej alei Nemanjina wisi plakat o jasnej treści – na tle serbskiej flagi możemy przeczytać: „Kiedy serbskie wojska wrócą do Kosowa?”. Podobnych plakatów, banerów i graffiti w wielu miejscach stolicy jest więcej.

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, symbol agresji NATO na Serbię wkrótce może zniknąć. Jak podała telewizja NOVA, minister budownictwa Goran Vesić podpisał dokument, na mocy którego „święta ziemia” w sercu Belgradu i znajdujące się na niej ruiny mają trafić do firmy należącej do rodziny Jareda Kushnera, zięcia Donalda Trumpa, a także do innej amerykańskiej firmy ze stanu Delaware. Nigdy nie wiadomo, kto w oczach Serbów jest częścią tzw. kolektywnego Zachodu.

Ruiny ministerstwa to jedyne zachowane do dziś w Belgradzie ślady tragicznych wydarzeń sprzed ćwierć wieku. 29 kwietnia 1999 r. bombowce NATO doszczętnie zniszczyły też Avalski toranj, wieżę telewizyjną na wzgórzu Avala na południe od Belgradu. Życie straciło tam 16 pracowników państwowej telewizji RTS. O tym tragicznym dniu przypomina tablica pamiątkowa. Avalski toranj odbudowano w latach 2006-2009 i dziś mierząca 205 m wieża należy do najnowocześniejszych na świecie.

W wyniku trwających 78 dni bombardowań NATO ucierpiała też sąsiednia Bułgaria. Wystrzelona przez bombowiec NATO 29 kwietnia 1999 r. rakieta nie trafiła w cel w mieście Nisz i uderzyła w dom mieszkalny na przedmieściach Sofii. Rakieta zmiotła górną kondygnację budynku. Jakimś cudem rodzinie, która w tym czasie była na parterze, nie spadł nawet włos z głowy!

Z kolei 7 maja 1999 r. amerykański bombowiec omyłkowo zbombardował chińską ambasadę w Belgradzie. Zginęło trzech chińskich dziennikarzy, a 21 pracowników zostało rannych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

MSZ na wojnie

No to mamy wojnę o ambasadorów. Minister Sikorski zgłosił Jacka Najdera na stanowisko stałego przedstawiciela Polski przy NATO. To dobry wybór, Najder był już ambasadorem przy NATO, w latach 2011-2016. Nic więc dziwnego, że sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych tę kandydaturę zaakceptowała. Ale chwilę potem prezydent Duda ogłosił, że ambasadorskiej nominacji Najderowi nie podpisze.

Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. „Polskę przed NATO reprezentuje przede wszystkim prezydent RP. Ja oczekuję, że to ja będę przedstawiał premierowi kandydata na polskiego ambasadora w NATO, jako że również chcę mieć osobę, z którą będzie mi się dobrze współpracowało w tej międzynarodowej instytucji tak ważnej dla bezpieczeństwa Polski”, powiedział Duda.

Mamy oto zapowiedź nie tylko kryzysu w sprawie ambasadorów, ale i kryzysu na linii premier-prezydent. Andrzej Duda wyraźnie bowiem powrócił do sięgającej czasów Lecha Wałęsy koncepcji resortów prezydenckich. Zredukował ją, ale zarezerwował sobie prawo do głównych decyzji w kontaktach z NATO. Zresztą sygnał, że takie są jego ambicje, dostaliśmy całkiem niedawno, gdy prezydent ogłosił, że Polska będzie aspirowała do programu nuclear sharing, czyli będzie chciała posiadać amerykańską broń atomową na swoim terytorium.

Nie ma wątpliwości, ambicje Dudy, by być w sprawach obronności głównym rozgrywającym, prowadzą bezpośrednio do konfliktu z premierem. Do awantur o pamiętne krzesło itd. Będzie się działo.

Zresztą już się dzieje. Każdy na świecie przecież wie, że za polską armię i polski przemysł zbrojeniowy odpowiada rząd, który prowadzi politykę zagraniczną i obronną. Rola prezydenta jest tu bardzo ograniczona. Efektem wojny o ambasadora będzie zatem prosty ruch – pomijanie go w ważnych kontaktach z polskim rządem. Bo, jak jednoznacznie wynika z czwartkowej awantury, obecny ambasador Tomasz Szatkowski, którego tak broni Duda, nie cieszy się zaufaniem premiera i ministrów. Oni go nie chcą.

Poza tym ciągną się za nim stare sprawy, o których swego czasu mówiła w Sejmie Joanna Kluzik-Rostkowska. Że był „fundatorem i założycielem Narodowego Centrum Studiów Strategicznych. To centrum w pewnym momencie sprawiło ministrowi obrony narodowej wielki kłopot. Otóż w 2016 r. wyszły na jaw bardzo niejasne związki osób z Narodowego Centrum Studiów Strategicznych z Rosją. Przypomnę, że jednym z szefów centrum był Jacek Kotas. To on sprawił główny kłopot, ale pana nazwisko też w tym kontekście występuje. Jedną z osób, które tworzyły koncepcję wojsk ochrony terytorialnej był płk Gaj, znany z tego, że jest proputinowski w polityce wobec Ukrainy. Było to do tego stopnia kłopotliwe dla MON, że minister Macierewicz, kłamiąc, wprost pisał, że ludzie z NCSS nie mają żadnych związków z ministerstwem, w którym pan wtedy był wiceministrem”.

A teraz spójrzmy na sprawę z drugiej strony. I premier, i szef MSZ wiedzieli dobrze, jakie jest stanowisko Dudy. Że nie chce Najdera. O tej kandydaturze mówi się przecież od paru miesięcy, prezydent poprzez swoich urzędników wypowiedział się na ten temat wiele razy. A jeżeli tak, to dlaczego wrzucili ją do Sejmu? Wiedząc, że będzie awantura? Chcieli tego, prawda? To z kolei nie najlepiej o nich świadczy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wieczny delfin

Emmanuel Macron bardzo chciał się stać niekwestionowanym przywódcą kontynentu, ale sam się ograniczał.

Kierunek rozwoju, zwłaszcza w polityce zagranicznej, wydawał się naturalny. Dwukrotne piastowanie urzędu prezydenta Francji niejako predestynowało Macrona do kierowniczej roli w całej Europie. Zawsze przecież do niej aspirowali poprzedni prezydenci, nawet jeśli tak naprawdę żadnemu to się nie udało, nawet de Gaulle’owi. A jego i Macrona nie ma co porównywać, szczególnie w kwestii ich kontynentalnych aspiracji. Ojciec założyciel V Republiki, do dzisiaj z rozrzewnieniem wspominany przez sporą część prawicowego elektoratu, miał pecha sprawować władzę w czasach postaci wybitnych, a warunki jego przywództwa też nie należały do łatwych. Rodziła się Europejska Wspólnota Gospodarcza, Europa znajdowała się w cieniu Ameryki, w dodatku francuskie imperium kolonialne przechodziło do przeszłości w sposób brutalny, drogi, przy trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Konkurencja do tytułu lidera Starego Kontynentu była zatem olbrzymia. 

Macron w porównaniu ze słynnym poprzednikiem miał autostradę do sukcesu. Prezydenturę rozpoczynał w 2017 r., czyli w okresie, gdy mógł bez ryzyka atakować NATO i proobronnościowych polityków (a pośrednio także Amerykę), bo mało kto wierzył w powrót wojny do Europy. I robił to, nazywając sojusz strukturą „z martwym mózgiem”. Unia Europejska była już w fazie stagnacji, cierpiąc na kryzys przywództwa, a Wielka Brytania, tradycyjny rywal Paryża, właśnie ze Wspólnoty zaczynała wychodzić. Na dodatek jedyna poważna rywalka, Angela Merkel, od lat postrzegana jako głos Europy na światowych forach dyskusyjnych, w 2021 r. sama usunęła mu się z drogi. Wydawało się więc, że Emmanuel Macron, wieczny delfin, wreszcie zostanie namaszczony. Tymczasem w siódmym roku jego prezydentury, kiedy władzę będzie sprawował jeszcze najwyżej przez trzy lata, o jednoznacznym przywództwie na Starym Kontynencie nie może być mowy. Jest aktywny, czasami aż zanadto, nieustannie wychodzi z nowymi inicjatywami, próbuje grać na Francję – najczęściej poprzez granie na siebie – ale wciąż wielu partnerów, konkurentów, nawet postronnych obserwatorów nie widzi w nim lidera. Co poszło nie tak?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Powrót Chłonia

Doczekaliśmy się, Tomasz Chłoń został przywrócony do żywych. Jego historia jest klasycznym przykładem mściwości PiS – i jednocześnie głupoty. Ale otwiera się w niej lepszy rozdział, bo właśnie Radosław Sikorski powołał go na swojego pełnomocnika ds. przeciwdziałania dezinformacji międzynarodowej.

To nie jest pusta funkcja, Chłoń będzie odpowiedzialny za koordynację działań w zakresie identyfikowania, monitorowania i zwalczania obcej dezinformacji. Będzie też współpracował z międzynarodowymi partnerami oraz krajowymi urzędami i instytucjami. Czyli – jak sobie tę robotę ułoży, tak będzie miał. A zaznaczmy, że dobrze na tym się zna. Razem z Robertem Kupieckim i Filipem Bryjką jest autorem książki „Dezinformacja międzynarodowa” opublikowanej przez Wydawnictwo Naukowe Scholar.

Wróćmy jednak do mściwości i głupoty PiS. Otóż Chłoń przez lata cieszył się w MSZ bardzo dobrą opinią. Rozpoczął tu pracę w 1987 r. Potem, od 1991 do 1997 r., był sekretarzem ambasady RP w Helsinkach. W latach 1998-2003 pracował w stałym przedstawicielstwie RP przy NATO w Brukseli. Był też ambasadorem w Estonii (2005-2010) i na Słowacji (2013-2015). W centrali pracował w Departamencie Polityki Bezpieczeństwa i Departamencie Systemu Narodów Zjednoczonych.

W kwietniu 2015 r., w randze pełnomocnika ministra, został wyznaczony do kierowania zespołem przygotowującym szczyt NATO w Warszawie, który miał się odbyć 8-9 lipca 2016 r. I wszystko było pięknie, tylko PiS wygrało wybory, a szefem MSZ został Witold Waszczykowski. No i wyszło gorzej, niż można było się spodziewać. Cztery miesiące przed szczytem Chłoń został odwołany ze stanowiska.

Wepchnięty do kadrowej zamrażarki zgłosił swoją kandydaturę na stanowisko szefa Biura Informacyjnego NATO w Moskwie. Stanął do konkursu, przeszedł kilka etapów i wygrał. Przy czym wiadomo – bez zgody Amerykanów tak by się nie stało.

Wtedy Waszczykowski zaczął szaleć. Ogłosił, że nic o jego kandydowaniu nie wiedział, że stracił zaufanie do kierownictwa Departamentu Polityki Bezpieczeństwa, i odwołał jego szefową Beatę Pęksę oraz jej dwóch zastępców. Uznał, że wiedzieli o staraniach ich kolegi o stanowisko w NATO, ale nic nie robili. To znaczy nie blokowali tych starań. 

Minister zadeklarował też, że Polska jest przeciwna temu, by Chłoń pełnił natowską funkcję. I cóż się zdarzyło? W czasie spotkania ministrów spraw zagranicznych w Brukseli sekretarz generalny NATO stanowczo zażądał akredytacji Chłonia. Innymi słowy, powiedział polskiemu ministrowi, by się nie wygłupiał.

Pewne światło na tamtą awanturę rzuca niedawny wpis Waszczykowskiego na platformie X. Czytamy w nim: „Pan Chłoń wyznał mi w 2017 r., iż w końcu lat 80. pracował w MSZ dla służb bezpieczeństwa PRL. Uznałem, że nie powinien reprezentować NATO w Moskwie. Szczególnie tam, gdyż Rosjanie mogli znać jego przeszłość. Służby wywiadu PRL podlegały Sowietom”.

Te argumenty dziś, w czasach sędziego Szmydta, brzmią śmiesznie, zresztą śmiesznie musiały brzmieć i w roku 2017, 27 lat po operacji Samum. I innych, w czasach późniejszych. Nic więc dziwnego, że Chłoń, wbrew PiS, został szefem przedstawicielstwa NATO w Moskwie i był nim do roku 2020. Tak Amerykanie potraktowali PiS. 

Teraz Chłoń wraca do MSZ. Na stanowisko wojownika, bo przecież będzie musiał identyfikować i zwalczać. Ciekawe, od kogo zacznie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Rumunia buduje nową stolicę NATO

W kwestii bezpieczeństwa rumuńska klasa polityczna i społeczeństwo mówią jednym głosem

Niemieckie Ramstein powoli przechodzi do historii. Czas nauczyć się trudnej rumuńskiej nazwy Mihail Kogălniceanu. To obok tej miejscowości będzie się mieścić największa w Europie baza NATO. Serce paktu przybliży się do granic Rosji.

Ramstein znane jest niemal wszystkim. Dla wielu to jedynie wojskowa baza, gwarancja bezpieczeństwa dla naszej części świata, a nie nazwa geograficzna. Nic dziwnego, miasteczko od dziesięcioleci kojarzone jest jednoznacznie z największą w Europie bazą NATO i siedzibą USAFE – Dowództwa Amerykańskich Sił Powietrznych w Europie. 

Ośmiotysięczne Ramstein w Nadrenii-Palatynacie powstało z połączenia osad Ramstein i Miesenbach. Kto wie, jak potoczyłaby się jego historia, gdyby nie decyzja o budowie bazy NATO właśnie tam. 71 lat temu baza przykleiła się do ubogich, rolniczych wtedy terenów, a potem rozrosła do trudnych do wyobrażenia rozmiarów, pochłaniając ponad 1,4 tys. ha lasów i pól. 

Od 71 lat życie lokalnej społeczności jest zrośnięte z amerykańską bazą i jej lokatorami zza oceanu. Zarobione dolary wydają oni w miejscowych hotelach, restauracjach, sklepach. Wynajmują mieszkania, których ceny zaczynają się od 1,1 tys. euro na miesiąc. Baza to największy pracodawca w regionie. Zapewnia stałe pensje 2,4 tys. cywilów. 

Ale ta symbioza może się skończyć. Część Amerykanów już wkrótce zostanie przeniesiona do Rumunii – kraju w latach 1955-1991 należącego do Układu Warszawskiego. Kiedy niemiecka baza straci na znaczeniu, część mieszkańców Ramstein-Miesenbach zapewne odetchnie z ulgą. To ci narzekający na hałas i zamieszanie. Odetchną i tacy, którzy wierzą, że Ramstein to cel numer 1 Putina. Ale większość prawdopodobnie nie będzie zadowolona, że Jankesi powoli wywędrują na wschód, na rumuńskie wybrzeże Morza Czarnego.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

NATO na rozdrożu

Nie doprowadzić do trwałej konfrontacji z Rosją 4 kwietnia minęła 75. rocznica powołania do życia NATO. Dokonało się ono na mocy przyjęcia traktatu waszyngtońskiego – porozumienia między USA, Kanadą i dziesięcioma państwami Europy. O wyzwaniach stojących przed sojuszem, skupiającym obecnie – po przyjęciu Finlandii i Szwecji – 33 kraje, interesująco, w sposób odbiegający od dominującej w Polsce narracji, wypowiedział się Robert E. Hunter. Nie negując konieczności wsparcia Ukrainy, przestrzega przed trwałym antagonizowaniem Rosji. Hunter był

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.