Życie polskiej delegacji rządowej wisiało na włosku? Gdyby nie spostrzegawczość chińskich żołnierzy przypadkowo znajdujących się na płycie lotniska, najprawdopodobniej polski samolot wraz ze znajdującymi się na jego pokładzie premierem i osobami towarzyszącymi runąłby na ziemię przy próbie startu. Wypełniony paliwem spłonąłby jak zapałka. W środę, 6 października, o godz. 15 samolot specjalny TU 154M wystartował z warszawskiego lotniska Okęcie. Po 14 godzinach podróży polska delegacja rządowa miała dotrzeć do stolicy Wietnamu, Hanoi, gdzie rozpoczynał się szczyt Azja-Unia Europejska. Na pokładzie samolotu było 38 osób wchodzących w skład delegacji: premier Marek Belka, szef Kancelarii Premiera, Sławomir Cytrycki, rzecznik rządu, Dariusz Jadowski, ambasadorowie Janusz Niesyto (dyrektor protokołu dyplomatycznego MSZ) i Stanisław Komorowski (dyr. Departamentu Azji i Pacyfiku), przedstawiciele Ministerstw Gospodarki i Kultury, funkcjonariusze BOR, dziennikarze oraz personel samolotu. Dwa tupolewy (jeden jest do dyspozycji prezydenta, drugi – rządu) od dawna są bohaterami czarnego humoru. Dziennikarze mówią o nich wprost „latające trumny”. Dobrego zdania nie mają o tych maszynach członkowie rządu zmuszeni do podróżowania nimi przynajmniej kilka razy w miesiącu. Oficjalnie nie chcą jednak wyrażać swojej opinii. O tym, co sądzą o rządowej flocie, najlepiej świadczy postępowanie byego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, który mając do wyboru powrót z mundialu w Korei (2002 r.) prezydenckim tupolewem i zwykłym samolotem rejsowym, wybrał ten ostatni. Tu 154M, choć wyprodukowany w 1992 r., ma przestarzałą konstrukcję. Polski rząd jest jedynym w Unii Europejskiej, który korzysta z tak wiekowego sprzętu. Tupolew jest też samolotem małym. Wypełnione zbiorniki paliwa pozwalają jedynie na pięć, sześć godzin lotu. Dlatego pokonanie za jednym zamachem 9 tys. km dzielących Warszawę od Hanoi jest niemożliwe. Polska delegacja musiała więc dwukrotnie lądować, by zatankować. Tymczasem im więcej lądowań i startów, tym większe ryzyko wypadków. Międzylądowania zaplanowano w kazachstańskiej Astanie (cztery i pół godziny lotu od Warszawy) oraz na małym lotnisku w Chinach – Chengdu (pięć godzin od Astany). Stamtąd planowano lot już bezpośrednio do stolicy Wietnamu. Musieliśmy zrezygnować z lądowania Lot z Warszawy do Astany przebiegał spokojnie. Po raz pierwszy zaniepokoiliśmy się nad lotniskiem w Chengdu. Podchodziliśmy już do lądowania, gdy nagle maszyna zaczęła ponownie nabierać wysokości. W dziennikarskim przedziale samolotu czuć było nieprzyjemne napięcie, bo nie wiedzieliśmy, dlaczego nie możemy wylądować. Dopiero po paru minutach pilot poinformował, że niemal w ostatniej chwili zamknięto lotnisko z powodu gęstej mgły. Gdy usłyszeliśmy, że powodem rezygnacji z lądowania nie były problemy techniczne, odczuliśmy ulgę. Żartowaliśmy nawet z ambasadora Ksawerego Burskiego, który pokonał kilka tysięcy kilometrów z Pekinu, aby uścisnąć dłoń premiera Marka Belki, i który w tej sytuacji został na lodzie. Dobry nastrój popsuła ponownie informacja, że nasze docelowe lotnisko w Kunming jest oddalone o godzinę drogi. Tymczasem mieliśmy już za sobą pięć godzin lotu. Szybko rozeszły się więc pogłoski, że dolecimy na oparach. Gdyby znów coś przeszkodziło lądowaniu, moglibyśmy wpaść w poważne tarapaty. Jednak do Kunming dotarliśmy szczęśliwie. Po godzinie, gdy uzupełniono zbiorniki paliwa, wsiedliśmy do samolotu gotowi do drogi do Hanoi. Chińczycy ratują nam życie? Kołowaliśmy już po płycie lotniska, gdy nagle zauważyliśmy, że w naszym kierunku zaczęło biec kilkunastu zdenerwowanych żołnierzy, którzy nieopodal naprawiali samolot. Jeden miał w ręku gaśnicę. Kilku ruszyło w kierunku ogona naszego samolotu. Inni z kolei biegli w stronę kabiny pilotów. Po chwili zobaczyliśmy pędzące wozy strażackie. Reszta mundurowych w pośpiechu odholowywała małe samoloty znajdujące się w pobliżu naszej maszyny. Chińscy żołnierze poinformowali wieżę, że z silników polskiego samolotu wydobywają się kłęby dymu. Wieża błyskawicznie skontaktowała się z naszymi pilotami, którzy natychmiast wyłączyli silniki. Ta chaotyczna bieganina i brak informacji o tym, co się stało, sprawiały, że atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa. Z części VIP-owskiej, oddzielonej od dziennikarzy kotarą, przyszedł rzecznik rządu, Dariusz Jadowski, by nas uspokoić. Nikt nie panikował, być może dlatego, że siedząc w samolocie, nie zdawaliśmy sobie sprawy z powagi sytuacji. Dopiero po dłuższym czasie jeden z oficerów BOR przyszedł do nas i przekonywał, że wszystko jest w porządku. Po czym… na wszelki wypadek otworzył
Tagi:
Joanna Tańska