O miłości

O miłości

Anna Tatarkiewicz polemizuje z Bożeną Umińską

Całkowicie zgadzam się z panią Bożeną Umińską, że „ludzi rzeczywiście zdolnych do miłości jest niewielu” (vide tekst pt. „Jak reformować Gombrowicza”, „P” nr 34). Co więcej, uważam, że niedostatek miłości to najważniejszy temat naszej doby. Z początkiem lat 70. napisałam eseistyczną książkę pt. „Miłość i mity”, której wydanie utrącili anonimowi „recenzenci wewnętrzni”, sądząc z ich argumentacji – ortodoksyjni marksiści (w swej naiwności potraktowałam marksizm jako jeden z mitów XX w.). W tym „manifeście humanistycznym” próbowałam dowieść, że ludzkość znajduje się obecnie w sytuacji, gdy nad miłością dominują postawy sadomasochistyczne – we frommowskim (i nie tylko) sensie słowa. Wiązałam to z końcową fazą ładu patriarchalno-autorytarnego, postulując kulturę „partnerską”.
Podzielałam i podzielam pogląd Lassalle’a, że relacje między kobietami a mężczyznami mają zasadniczy wpływ na całokształt stosunków międzyludzkich. Moim zdaniem (uzasadniałam je obszernie w owej niewydanej książce), do wypaczenia tych relacji doszło, gdy mężczyźni uświadomili sobie swój udział w prokreacji. Jak wiadomo z badań Bronisława Malinowskiego, jeszcze w XX w. nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. To chyba od tamtej pory mężczyźni zaczęli traktować kobiety coraz bardziej instrumentalnie – jako bierne reproduktorki, bezwolne obiekty seksualne, niestrudzone „roboty” domowe. Wszechstronne dyskryminowanie kobiet i w rezultacie wypaczenie psychiki zarówno matek, jak i synów – po tysiącleciach odprowadziło do owego deficytu miłości i „wysypu” postaw sadomasochistycznych.
A przecież jeszcze Sofokles włoży w usta Antygony słowa „Zrodzonej do miłości nie każ nienawidzieć”, co stanowi definicję człowieczeństwa nie tylko w kobiecym wydaniu. I nie darmo Norwid głosił, że poezja kształtem jest miłości.
Człowiek niezdolny do miłości (co jest jego tragedią) nie jest „autentyczny”, to znaczy, nie jest sobą, bo nie realizuje tego, do czego jest powołany przez naturę czy, jak kto woli – przez Boga. Osobiście nie wierzę w Boga osobowego, ale wierzę w miłość, zwłaszcza rodzicielską. W tej wierze utwierdzają mnie m.in. obserwacje czynione w trakcie wieloletniej współpracy z warszawskim Ośrodkiem Adopcyjno-Opiekuńczym TPD. Notabene tę prototypową placówkę założyły z początkiem lat 60. dwie bardzo różne, nieżyjące już dziś osoby: Teresa Strzembosz, żarliwa katoliczka zmarła in odore sanctitatis, oraz Krystyna Krzywiec, więźniarka Ravensbrück, przed wojną związana z PPS. Inicjatywie tej patronowała też Zofia Dembińska, wdowa po Henryku. Niedawno „Res Publica Nowa” zamieściła wybór listów, jakie Henryk Dembiński pisał z sanacyjnego więzienia do świeżo poślubionej żony. To wyjątkowy dokument miłości łączącej dwoje nieprzeciętnych ludzi.
Rodzicielstwo adopcyjne jest jeszcze trudniejsze niż „naturalne”, a jednak są ludzie, kobiety i mężczyźni, którzy potrafią „niewłasne” dzieci kochać i umożliwić im twórczą samorealizację. Istotnym warunkiem pomyślnego „przeszczepu” są uczucia, jakimi darzą się przybrani rodzice, oraz ich satysfakcjonujące współżycie seksualne.
Dziecko to nie „konstrukt” (by użyć wyrażenia, jakie spotkałam w tekstach pani Umińskiej) – przyrównać je można raczej do rośliny, która dla rozkwitu wymaga odpowiedniej gleby i klimatu. Tym właśnie jest mądra miłość rodziców czy opiekunów. Bywają nimi dziadkowie. A nawet niektórzy wychowawcy w domach dziecka.
Dzięki współpracy z ośrodkiem zdobyłam pewną wiedzę na temat tzw. choroby sierocej i wiem, że im dziecko wrażliwsze i bogatsze wewnętrznie, tym zgubniejsze są skutki niezaspokojenia jego potrzeb emocjonalnych. W „normalnych” rodzinach, m.in. reprezentujących wysoki status społeczny, często występują dotkliwe niedobory i wręcz patologie emocjonalne. Ich ofiarą padają dzieci.
Tomasz Mann uważał, że artysta jest swoistym medium, poprzez które dochodzą do głosu problemy właściwe danemu społeczeństwu. Jeśli autor „Faustusa” miał rację – a chyba miał – również w okresach wielkich mutacji kulturowych artyści wyrażają rozpowszechniony stan ducha. Zapewne dlatego autorami większości najwybitniejszych, najbardziej znamiennych dzieł XX w. są osoby niezdolne do miłości i kreujące podobnych sobie bohaterów. Tak po prostu jest. Sygnalizowanie tej sytuacji nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek zapędami „reformatorskimi”. Od lat próbując interpretować dzieła Gombrowicza, nie kierowałam się żadną inną intencją poza chęcią zrozumienia człowieka, moim zdaniem – nadwrażliwego, „od zarania” skrzywdzonego i w rezultacie – bardzo nieszczęśliwego. Czemu zawodowi „gombrowiczolodzy” tego nie widzą? To już ich problem.
Swego czasu w szkicu pt. „Antywieszcz” sugerowałam, że postacią w istocie najbliższą Gombrowiczowi jest Zosia z „Ferdydurke”, „przyduszona” przez snobistyczną, despotyczną i aż do okrucieństwa oschłą matkę. Tu przypomnę, że pani Gombrowiczowa potrafiła publicznie powiedzieć nastoletniemu Witkowi, że „jest okropny” (vide Tadeusz Kępiński, „Witold Gombrowicz i świat jego młodości”, Wydawnictwo Literackie, 1974).
Według egzegetów, straszna ziemianka Hurlecka z domu Lin, „tresująca” Walka, to wizerunek matki autora. Bardzo proszę Czytelników „Ferdydurke”, także panią Bożenę Umińską, by uważnie przyjrzeli się tej postaci i odpowiedzieli sobie na pytanie, czy chciałoby się mieć taką rodzicielkę…

Wydanie: 2004, 36/2004

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy