Każdy reżyser wierzy w swój geniusz. I tylko na festiwalu może skonfrontować swoje przekonanie z publicznością Festiwal skończony, nagrody rozdane, filmy omówione. Wydawałoby się, że nie ma o czym mówić. A może jednak? Na przykład o tym, czemu służą festiwale filmowe. Na wszelkie zarzuty dotyczące programu tegorocznego, 60. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji jego dyrektor, Moritz de Hadeln, odpowiadał, że program festiwalu jest taki, jaki jest dzisiejszy film. A film? Cóż, film jest taki, jaki jest współczesny świat. Chyba nie jest to do końca prawda. Film jest raczej taki, jakim sobie ten świat wyobrażamy i jakim chciałaby go widzieć współczesna publiczność. To znaczy, jak się reżyserom wydaje, że chciałaby go widzieć. Bo publiczność jest w tym wszystkim najważniejszym elementem, ale też najbardziej nieobliczalnym. Między innymi by się o tym przekonać, warto czasem się znaleźć na takim festiwalu. Obecny w Wenecji znakomity reżyser, Peter Greenaway, ogłasza wszem wobec śmierć kina i śmierć festiwalu, snując niezbyt optymistyczne refleksje na temat przyszłości filmu. Sprowadzając film przyszłości do jednego nośnika, jakim byłoby DVD, wysnuwa z tego faktu wnioski dotyczące zmian formalnych, jakim będzie musiała ulec sztuka filmowa w przyszłości, gdy trzeba ją będzie przystosować do jednostkowego – już nawet nie rodzinnego – zindywidualizowanego odbioru na ekranie własnego peceta. DVD jest faktem. Problem więc nie polega na dyskusji z zasadami, jakimi będą się kierować twórcy, przystosowując swoje dzieła do wymagań tego właśnie nośnika. Chodzi o to, by twórcy i producenci odpowiedzieli sobie na pytanie, czy będzie to jedyna z możliwych form odbioru. Właśnie wenecki festiwal najlepiej dowodzi, że film nie jest sztuką martwą, którą można zamknąć w czterech ścianach własnego gabinetu. Film tworzą widzowie i dopóki widzowie na film reagują, będzie on istniał i funkcjonował jako fakt publiczny. W tym sensie Moritz de Hadeln ma rację. Publiczność ma, trzeba przyznać, dosyć konkretne zapotrzebowania. Przyjrzyjmy się temu, co lubi. Lubi niewątpliwie blichtr, piękne kobiety, wspaniałe stroje. I kocha amerykańskich aktorów grających w popularnych filmach. To ich wita burzliwymi oklaskami na festiwalowych schodach. Ale to tylko jedna strona medalu. Bo tak naprawdę każda publiczność ma swoje marzenia i właśnie im klaszcze najgoręcej. Na tegorocznym festiwalu weneckim takim przemożnym, wszechogarniającym marzeniem była tęsknota do świata uładzonego, bez czyhających na każdym kroku zagrożeń, frontów i z góry zaprogramowanych konfliktów. Stąd owacje, jakimi nagradzano film młodej Libanki, Randy Chahal Sabbag pt. „Le cerf volant” („Latawiec”), opowiadający o przezwyciężającej wszystkie przeszkody miłości młodziutkiej muzułmanki do izraelskiego żołnierza. Dlatego z taką sympatią przyjmowano film François Dupeyrona „Monsieur Ibrahim et les fleurs de Coran” („Pan Ibrahim i kwiatki Koranu”), paryską opowieść o żydowskim chłopcu, który wybrał sobie na ojca arabskiego kupca. Takich filmów w rozmaitych sekcjach było jeszcze sporo. I tylko stary mistrz, Portugalczyk Manoel de Oliveira, w swoim filmie „Um filme falado” („Film mówiony”) odważył się podać w wątpliwość ów świat politycznej poprawności. Manoel de Oliveira jest już starym człowiekiem i wbrew ogólnym tendencjom ma odwagę rzucić wyzwanie ideologii zagłaskiwania przeciwieństw, która dziś wydaje się jedyną możliwą do przyjęcia utopią współczesności. Nawet jeżeli, jak mamy przecież nadzieję, zawarte w „Um filme falado” przesłanie o końcu zachodniej cywilizacji i początku nowego średniowiecza jest tylko ostrzeżeniem, był to jeden z najważniejszych filmów tegorocznego festiwalu. Publiczność wenecka marzy sobie o tym latawcu, który leci, gdzie chce, wie przecież, że naprawdę wcale tak nie jest. W gruncie rzeczy zdaje sobie z tego sprawę, że rzeczywistość jest raczej okrutna, bezwzględna, pełna smutku i rozpaczy, często trudna do zrozumienia. Udowodniła to, gdy zgotowała owację filmowi „Wozwraszczenije” („Powrót”) Rosjanina Andrieja Zwiagincewa, uhonorowanemu później Złotym Lwem, nagrodą główną festiwalu. A także gdy z powagą i skupieniem reagowała na dotykający najboleśniejszych przecież tutaj spraw film Marca Bellocchia „Buongiorno, notte” („Dzień dobry, nocy”), powracający do sprawy z 1978 r., porwania i zabójstwa Aldo Moro, przywódcy włoskiej Chrześcijańskiej Demokracji. Tutejsza publiczność jest w ogóle niezwykle wrażliwa na kwestie polityczne. Wenecki festiwal był pierwszym tego
Tagi:
Janina Kumaniecka









