Nie wierzę w Oscara. Ani zresztą w żadne nagrody – mówi Carlos Saura – Czy to prawda, że w młodości chciał pan zostać tancerzem flamenco? Zresztą ku rozpaczy swego ojca, porządnego adwokata. – Rzeczywiście miałem taki zamiar. Od dziecka byłem urzeczony tańcem. Wybrałem się nawet do znanej tancerki flamenco, Kiki, z prośbą, żeby wzięła mnie do grona swoich uczniów. Ona włączyła muzykę i kazała mi tańczyć. Starałem się, jak umiałem, ale chyba jej nie zadowoliłem, bo wyłączyła adapter i powiedziała, że byłoby lepiej, gdybym zajął się czymś innym. Wtedy kupiłem sobie aparat fotograficzny i postanowiłem zostać fotografem. – A jednak taniec pana uwiódł, wystarczy wymienić tytuły filmów, które nakręcił pan w latach 80. i później: „Flamenco”, „Tango”, „Carmen”, „Salome”. Czym jest dla pana taniec? – Taniec jest czymś najzupełniej fantastycznym. Ruch ciała w takt muzyki jest uosobieniem harmonii i piękna. Chyba nawet nie umiem tego wyrazić słowami. Taniec i muzyka to dwa dominujące składniki hiszpańskiej kultury. Kiedy nie udało mi się zostać tancerzem, zacząłem zarabiać robieniem zdjęć. Pomału zacząłem specjalizować się w fotografowaniu spektakli tanecznych. Jeździłem często do Andaluzji i Grenady, czyli tam, gdzie bije serce flamenco, gdzie miałem okazję fotografować najlepszych tancerzy. Z biegiem lat zdałem sobie sprawę, że mógłbym zrobić film muzyczny, ale nie w duchu amerykańskim, chociaż taka była wtedy moda. Pragnąłem nakręcić film, który wyrastałby z kultury flamenco i tanga. Przyjaciele, którym się zwierzyłem z pomysłu, chwycili się za głowę, mówiąc, że to nikogo nie zainteresuje. Ja się jednak uparłem i w ten sposób powstał film „Bodas de sangre” („Krwawe gody”). Filmem tym zapoczątkowałem fazę mojej twórczości, w której udało mi się połączyć wszystkie moje pasje: fotografię, taniec i muzykę. Potem przyszły filmy, które pani wymienia: „Flamenco”, „Tango” itp. – Zaczęliśmy rozmowę od pańskich wielkich filmów inspirowanych muzyką, czyli od drugiej fazy twórczości, ale zaczynał pan w latach 50., przemierzając z kamerą madryckie slamsy. – Rzeczywiście w pewnym sensie tak zaczynałem. Zrobiłem trochę krótkometrażówek, było w tym sporo zafascynowania neorealizmem, ale mój pierwszy film poświęciłem mojemu bratu Antoniemu, który był malarzem. – Światową sławę zdobył pan w latach 70. takimi filmami jak: „Mrożony pepermint”, „Kuzynka Angelika” czy „Nakarmić kruki”. Filmy te, zwłaszcza ostatni, zapisały się na trwałe w nurcie europejskiego kina pamięci, obok Bergmana, Tarkowskiego… – W latach 60. i 70. Hiszpania była jeszcze frankistowska, więc z konieczności artyści uciekali się do metafory, symbolizmu. Powstały wtedy naprawdę wielkie dzieła. Ja zdecydowałem się na rodzaj narracji filmowej, w której wykorzystywałem filtr pamięci, wspomnień, oczywiście w ujęciu metaforycznym. Z upadkiem reżimu nadeszła oczekiwana wolność ekspresji. Wtedy zacząłem robić filmy, nazwijmy to ogólnie, muzyczne. Chociaż opowiadając za pomocą środków niewerbalnych, tańca, mowy ciała, muzyki, nie zrezygnowałem z metafory. Fascynowała mnie możliwość przedstawienia dwóch światów, pewnej określonej rzeczywistości i rzeczywistości równoległej, nie do końca określonej, przeczuwanej. – Krytycy często piszą, że wielu reżyserów nakręciło swoje najlepsze filmy w warunkach ustrojów autorytarnych. Dotyczy to nie tylko Hiszpanii, ale Grecji, Chin, Iranu, byłego Związku Radzieckiego czy Polski. – To całkiem możliwe, co nie zmienia faktu, że dyktatura generała Franco i wszystkie inne dyktatury zasługują na potępienie. Jakakolwiek pochwała czy chociażby próba usprawiedliwienia reżimu faktem, że inspiruje artystów, to zwykły absurd. – Wojna domowa stanowi tło w wielu pańskich filmach, ale dopiero w książce „Esa Luz!” opowiada pan o tamtych latach niejako od wewnątrz. – Wcześniej nie było takich możliwości. Dopiero po upadku reżimu czułem się naprawdę wolny, aby opowiedzieć wojnę domową niejako od wewnątrz. Wybrałem formę prozatorską. W pewnym sensie jest to powieść biograficzna. Co nie znaczy, że opowiadam o sobie. Podczas wojny domowej byłem jeszcze dzieckiem, miałem cztery lata, kiedy się zaczęła, i siedem, gdy się skończyła. Nie muszę więc przekonywać, że właśnie doświadczenia z tego okresu na zawsze odbiły się na moim życiu. Ciągle słyszę w uszach dochodzący z ulicy głos nawołujący do gaszenia światła. Myślę, że nie mógłbym opowiadać o wojnie domowej, gdybym nie miał wspomnień z tamtego czasu,
Tagi:
Małgorzata Brączyk









